A… ponarzekam trochę na samoloty.

Kiedyś uznawałam samolot za wykwintny sposób przemieszczania się, zarezerwowany dla bogatych, światowych ludzi. Tak przecież było. Bilety lotnicze były cholernie drogie a względnie krótki czas podróży sprawiał, że nagle świat malał do wielkości piłeczki tenisowej. Bajka…

Teraz jednak samoloty są już tak powszechnym środkiem lokomocji, że coraz trudniej znaleźć osobę, która choć raz nie wzbiła się ponad chmury. Stało się tak po części dzięki tanim liniom lotniczym. Pamiętam, jaką rewelacją była swego czasu promocja na bilety do Londynu za -1zł (słownie: minus jeden złotych). Oczywiście okazywało się, że to tylko cena przelotu, do której trzeba przecież dodać opłaty lotniskowe… 

Dziś patrzę na samoloty z dużo większą dozą sceptycyzmu. Właściwie poza wciąż przyjemnym momentem startu, widokiem miast z lotu ptaka i oszczędnością czasu – linie lotnicze nie oferują niczego fajnego. Wiem wiem… to wciąż dużo, ale jakże można uprzykrzyć podróż pasażerowi tymi wszystkimi przepisami, które nie tylko trzymają sie mocno, ale robią się coraz bardziej męczące.

Na lotnisko trzeba przyjechać 2 godziny przed czasem. Przy locie trwającym godzinę takie wyprzedzenie wydaje się dość dziwne, ale przecież musi taki być, bo człowiek stoi godzinami w kolejkach i przechodzi setki kontroli, zanim wejdzie do aeroplanu. Najpierw sprawdzają Ci paszport na odprawie bagażowej, potem na paszportowej, potem rozbierasz się przed przejściem przez bramkę, potem bilet i paszport przy gejcie, potem to samo w drzwiach samolotu. Ja wiem, że bezpieczeństwo. Ja wiem, że tak musi być. Ale i tak tego nie lubię. Dwie godziny bez palenia, bo przecież tam nigdzie nie wolno palić. Dwie godziny klocenia się o wielkość bagażu podręcznego, ilość sztuk bagażu, wielkość pojemniczków z płynami… 

W ogóle nie rozumiem przepisów zabraniających wnoszenia na pokład płynów. Przecież gdybym chciała porwac samolot, mogłabym to zrobić byle długopisem. Gołymi rękami – gdybym była przeciętnie silnym facetem. Myślicie, że przeciętna stewardesa lub gejowaty steward oparłiby się takiej sile?  Albo że w 100-mililitrowym pojemniczku nie można wnieść na pokład usypiającej substancji? Czy tak trudno byłoby poznać kogoś pracującego w strefie wolnocłowej i zmanipulować go, żeby wniósł do lotniskowego sklepu płyn o pojemności większej niż 100ml?

Ale te kolejki to nie jedyne, co mnie irytuje w lataniu. 

Kiedyś w samolotach stewardesy rozdawały cukierki przed lądowaniem. Dziś na prośbę o takiego cukierka zostałam odprawiona z kwitkiem. Za wszystko trzeba zapłacić. A mnie zawsze cholernie bolą uszy przy zmianie ciśnienia. 

Na każdym bilecie obok numeru miejsca zaznaczony jest lot "dla niepalących". Tak, jakby były jeszcze loty dla palących.. W samolocie też obok nakazu zapięcia pasów świeci się zawsze przekreślony papieros. No i po co mi o tym przypominać na kazdym kroku? No po co? Dla przyjemności torturowania mnie? 

Brak miejsca na nogi, ludzie narzekający, jeśli odchylę sobie fotel, widok gości wypakowujących moje walizki na wózek, jakby były workami z ziemniakami, wiecznie zaginiony bagaż, potwornie drogie parkingi lotniskowe. 

A przy lądowaniu w Warszawie zawsze pasażerowie zaczynają klaskać. Śmieszy mnie to za kazdym razem. To tak jakby sugerować pilotowi, że mogło mu się nie udać. Klaszcze się, gdy cyrkowiec wykona niebezpieczną sztuczkę. Kiedy prawdopodobieństwo sukcesu jest niskie lub trudne do uwierzenia. Gdybym myślała tak o umiejętności lądowania – nie wsiadałabym w ogóle do samolotu! ;) 

Jak już będę bogata, kupię sobie własny samolot i zrobię licencję pilota. Albo może za pare lat wreszcie będzie można się teleportować..? Przynajmniej dobrze, że nam Etiudę wreszcie zamknęli, bo na myśl o tym baraku, co to udawał terminal, robiło mi się niedobrze..