Byle do piątku!

To odliczanie znam już od dzieciństwa. Wtedy czekałam na powrót mamy z pracy, potem na koniec lekcji, weekend, Święta i w końcu wakacje. Potem było „byle do końca podstawówki”, „byle do matury”, „byle do magisterki”. To, co najlepsze, miało zacząć się później. A przecież nie jestem osobą nieszczęśliwą lub wiodącą ciężkie życie. Byłam normalnym, szczęśliwym dzieckiem, które z uśmiechem wspomina stare czasy a nawet stresy, które wtedy wydawały się ogromne – choć dziś patrzę na nie dość lekceważąco. To oczekiwanie i odliczanie jest zupełnie naturalnym zjawiskiem, któremu ulegamy niezależnie od tego, czy życie nam dokopuje, czy nie. Tak po prostu jest.

Któregoś wieczora w ostatnim tygodniu z nudów odświeżyłam sobie stary film klasy B z Adamem Sandlerem – aktorem, który mnie strasznie irytuje, właściwie w czymkolwiek by nie grał. Ale jakoś nic innego nie miałam do oglądania a fabuły „Click” nie pamiętałam. Może nigdy tego nie oglądałam. Film opowiada o mężczyźnie, który dostaje magiczny pilot do wszystkiego. Za jego pomocą kontroluje nie tylko telewizję, drzwi garażowe i klimatyzację w domu, ale też czas. Może go zatrzymać, zwolnić, przyspieszyć lub przeskoczyć kilka rozdziałów. Bohater (pracujący jako architekt ojciec dwójki dzieci, mąż wspaniałej kobiety, właściciel psa) zaczyna korzystać z dobrodziejstw urządzenia, przewijając te fragmenty swojego życia, które każdego z nas czasem irytują i niecierpliwią. Na przykład oczekiwanie, aż pies się łaskawie wysika nocą w ogrodzie, gdy my stoimy i marzniemy w drzwiach. Albo kłótnia z partnerem, który mówi nam oczywistości, z których zdajemy sobie sprawę i nad którymi przecież pracujemy. Długie godziny pracy, czas do obiecanego awansu, nudna kolacja rodzinna, czas, gdy leżymy chorzy i zasmarkani w łóżku – i tak sobie bohater przewija te wszystkie nudne i męczące chwile, aż w którymś momencie zdaje sobie sprawę, że stał się starym człowiekiem, który przegapił dorastanie własnych dzieci i jedynym, na co teraz „czeka” jest śmierć.

Nie zrozumcie mnie źle. Ja tego filmu nie polecam, bo jest słaby. :) Ale sama idea daje mocno do myślenia. Skoro mamy tylko jedno życie – a ja do tego uważam, że mnie po śmierci zjedzą robaki i wraz ze śmiercią mózgu zniknie też moja świadomość, czyli żadne niebo/piekło i inne życia po życiu – to trochę głupie byłoby przewinąć sobie choćby jedną jego sekundę.

Małżeństwo od trzech lat. Ciągłe kłótnie, płacz, groźby rozstania. Zdrady zaliczone już z obu stron. Jak jedna strona kocha i się opiekuje, to druga ucieka i odwrotnie, czyli klasyczny żuraw i czapla. Pytam jej, czemu w tym tkwi, a ona na to, że go kocha i wierzy, że jeszcze będzie lepiej, że on się zmieni, poprawi. Przecież mieli już taki kryzys, będąc parą i zaręczyny sprawiły, że się poprawiło. Potem znów był kryzys, ale ślub wszystko naprawił – co prawda tylko na kilka miesięcy, ale zawsze. Teraz to już chyba czas na dziecko. Tak.. Jak będzie dziecko, to wszystko będzie lepiej.

Inna para, na szczęście nie w związku małżeńskim. Oboje pracują, ale on zarabia lepiej. I właściwie to samo: ciągłe kłótnie, awantury, płacz i groźby rozstania. Z tym że zdradza tylko on. Pytam, czemu go nie zostawi, przecież nie mają dzieci ani ślubu. Rozstanie nie wiąże się z żadnym skomplikowanym procesem, tylko ze zwykłym spakowaniem walizek i wyprowadzeniem się z jego domu do swojego starego mieszkania. A ona na to, że sama się nie utrzyma. Ale jak to? Przecież masz stałe zatrudnienie na całkiem niezłej pensji i mieszkanie na własność. Ciasne, ale jest. „Ale to tylko mieszkanie a nie dom, a ja teraz sobie nie wyobrażam mieszkać bez ogrodu. Poza tym, wiesz, on wcale nie jest taki zły. Po każdym wybuchu przychodzi, przeprasza, raz mi samochód kupił nawet, tak mu było przykro. No i nie bije. Gdyby mnie uderzył, to bym się nawet nie zastanawiała, ale ręki na kobietę nie podniesie, wiem o tym. Ja tak sobie narzekam na niego, czasem popłaczę, wygadam ci się, ale w gruncie rzeczy to dobry człowiek i czuję, że lepszego nie znajdę”.

Obu mam ochotę spytać: No dobra, czyli tak chcesz przeżyć resztę swojego życia, a potem umrzeć, tak?

To nie jest tak, że aktualne życie żyjemy sobie na próbę – albo po to, żeby się napracować i zarobić na kolejne życie, które już przeżyjemy tak jak chcemy, w szczęśliwości. Mamy tylko jedno i osobiście nie akceptuję w nim kompromisów. Nie chcę go spędzić na pracy, w której odliczam czas do piątku. Nie chcę go spędzić w związku, w którym jestem nieszczęśliwa, tylko dlatego, że boję się samotności – lub dlatego, że partner daje mi kasę. Przecież takim ostatecznym, najważniejszym celem pieniądza jest kupowanie szczęścia. Nie chcę nigdy dojść do momentu, gdy moje odliczanie nieszczęśliwego czasu przejdzie z „byle do piątku” do „byle do śmierci” – a to naprawdę niewielka różnica. Dlatego jeśli kiedyś mnie złapiecie na ciągłym narzekaniu i trwaniu w jakiejś chorej, niszczącej sytuacji, którą będę usprawiedliwiać którymś z powyższych, to możecie mnie walnąć w łeb. :)

Coelhizmem zawiało. Handlujcie z tym. ;)