Czego nauczyła mnie zimna kawa – czyli plusy absolutnego braku czasu w macierzyństwie

#współpraca

Dzieci mają radar. Już od pierwszych dni życia doskonale wyczuwają, kiedy zrobisz sobie kawę, kiedy wejdziesz pod prysznic, kiedy otworzysz maila z zamiarem odpisania na wszystkie ważne wiadomości. Wtedy się budzą.

A kiedy zasypiają? A na przykład wtedy, gdy dojedziesz samochodem na plac zabaw albo gdy jest godzina 17 i wiesz, że wstaną potem o 21 i zechcą zdobywać świat.

Dziecięcy rytm dobowy i rytmika potrzeb jest zupełnie niedostosowana do Ciebie… Ba, nawet dzieci do siebie dostosowane nie są, bo każde jest inne i wystarczy mieć więcej niż jedno, by przekonać się, że ten nowy człowiek, który może i wygląda jak wierna kopia mamy lub taty, w istocie jest zupełnie wyjątkowym człowiekiem z niepowtarzalnym zestawem cech.

Najdobitniej przekonują się o tym ci szczęśliwcy, którym trafiło się dziecko o temperamencie trudnym lub wolno rozgrzewającym się. Bo choć najwięcej dzieci ma tak zwany temperament łatwy, to część z nich jest sporym wyzwaniem dla rodziców. Polecam Wam gorąco zapoznanie się badaniami Thomasa i Chess nad temperamentami dzieci – bo to po prostu może wyjaśnić Wam, dlaczego Wasze dziecko jakoś nie umie zasypiać o stałych porach lub przeważnie buntuje się i złości – choć dziecko sąsiadki lub szwagra jest takim aniołkiem. 

Nie dajcie sobie wmówić, że to Wasza wina. To loteria jest trochę, i nawet jeśli uwarunkowana genetycznie, to przecież przy tej liczbie przodków, dziecko nie odziedziczyło wszystkiego po Tobie ani po rodzicach. Temperament dziecka nie jest zależny od wychowania ani poziomu opieki. To po prostu jakaś konstelacja cech tego danego człowieka, którego właśnie tulicie w ramionach. I jedyne, co możecie zrobić, to to zaakceptować i stworzyć mu tak zwaną „dobroć dopasowania” (goodness of fit, to też z badań Thomasa i Chess). Na czym ona polega? Na przykład na odpowiadaniu na potrzeby dziecka, rozmawianiu, na częstym noszeniu, tuleniu, cierpliwości i masie pozytywnego wsparcia. Kary i krzyki nie tylko nie działają, ale mogą wręcz pogorszyć zachowanie, a także doprowadzić do poważnych zaburzeń zachowania w przyszłości. Natomiast właśnie czułe, pełne bliskości i akceptacji podejście rodzica daje dzieciom wspaniałe środowisko rozwoju. I pocieszę Was – dzieci o nie-łatwym temperamencie mają też dobry wpływ na nas i na siebie same. Jak? Już tłumaczę:

Dziecko o temperamencie „łatwym” nie jest wymagające. Czyli nie wymaga od nas, rodziców, ciągłej uwagi, obecności, czułości. A w związku z tym przeważnie dostaje ich mniej. Dzieci nie-łatwe – ponieważ wymagają – zawierają często z rodzicami mocniejszą więź, która wspaniale procentuje w przyszłości. Jesteśmy siebie bliżej, a więc i lepiej się znamy, dziecku łatwiej też kopiować nasze zachowania, chętniej sięga po naszą pomoc, zadaje pytania, uczy się. Oczywiście można to też osiągnąć z dzieckiem o regularnym rytmie i mniej wyrazistych potrzebach względem nas – ale spójrzmy prawdzie w oczy: jak tylko mamy okazję się pobyczyć, popracować, zrobić coś dla siebie, jako rodzice chętnie z tego korzystamy. Z punktu widzenia wymagającego dziecka to strata czasu. Bo, hej, mama, po co masz czytać książkę, skoro możesz się ze mną pobawić w jakąś fascynującą grę typu podawanie mi klocków lego? ;)

Wszystko wskazuje na to, że w moim doświadczeniu macierzyńskim trafiło mi się zarówno dziecko wymagające (starszy syn, Kociopełek) jak i takie o temperamencie łatwym (młodszy, Niedźwiadek). Mówię „wszystko wskazuje”, bo to taka moja prywatna diagnoza, niepoparta żadnym testem. Tak jak i Wy możecie – przeczytałam dużo o badaniach nad temperamentem dzieci i odnalazłam w moich synach wiele z cech, które doprowadziły mnie do tych wniosków.

Jak to wpłynęło na moje życie?

Studiuję. I jakimś cudem znajduję czas zarówno na dzieci, na pracę i na to studiowanie. A przecież gdy robiłam moje pierwsze studia, ledwo mi starczało czasu na naukę. Byłam wtedy bezdzietną singielką na utrzymaniu mamy. Niesamowite, co? Moja średnia wtedy czasem łapała się na stypendium, ale przeważnie nie przekraczała 4,5. Teraz, na nowych studiach mam fantastyczne oceny (nigdy nie miałam tak wysokiej średniej, nawet w podstawówce ;)). Robię wiele projektów, prezentacji, testów i piszę artykuły popularnonaukowe w ramach zaliczeń. Nie opuściłam ani jednych ćwiczeń czy konwersatoriów. Zaliczyłam też prawie wszystkie wykłady ( z wyjątkiem jednego przedmiotu, w którym po prostu bardzo nie pasował mi sposób prowadzenia wykładowczyni). Fakt, to są studia zaoczne, więc robię je weekendami. Ale mimo wszystko daję radę i jestem z siebie dumna. Jakimś cudem po prostu, choć mam mniej czasu – mam go więcej… Może to dlatego, że bycie mamą nauczyło mnie racjonalnego planowania i wykorzystywania każdej wolnej chwili.

Jeśli myślicie, że ja nic tylko pracuję, uczę się i wychowuję dzieci, jesteście w błędzie. Jako studentka psychologii wiem, że czas „dla siebie” i dla mojego związku nie jest wcale luksusem, ale realną potrzebą, której niezaspokojenie sprawi, że będę sobie gorzej radzić w obowiązkach. Dlatego znajduję też czas na to, żeby pograć w grę, poczytać książkę niezwiązaną ze studiami, spotkać się z przyjaciółmi, iść z narzeczonym na kolację lub pojeździć na rowerze. Robię to w dużej mierze dzięki wsparciu… wrrrrróć… dzięki DZIELENIU się po równo obowiązkami wychowawczymi z tatą moich dzieci. Bo wiecie, oboje jesteśmy rodzicami. I to nie jest tak, że jak matka jedzie na zjazd na uczelni albo wychodzi na spotkanie z przyjaciółmi, to dzieci nie mają z kim zostać. Nie jestem samotną matką. Dzieci mamy wspólnie z Sebastianem. No i jeszcze mamy to szczęście, że obie babcie pomagają przy ukochanych wnukach.

Zrezygnowałam natomiast z masy aktywności, które – jak sobie zdałam ostatnio sprawę – były zupełnie bezcelowe i nic mi nie dawały. Np. przestałam się malować. Robię to naprawdę bardzo rzadko. Nie marnuję też czasu na układanie fryzury czy obsesyjne kiedyś golenie nóg lub pach za każdym razem, gdy wyczuję choć lekki odrost. Jedyne, z czym muszę czasem walczyć, to to skrolowanie fejsa, które też przecież niewiele mi daje, a pożera mnóstwo czasu. ;)

Czasem jest trudno. Czasem na przykład dziecko mi się rozpłacze, gdy wychodzę do szkoły. I całą sobą chcę wtedy z nim zostać, ale wiem też, że zostaje z tatą lub babcią i że będzie wspaniale zaopiekowany, żebym ja, jego mama, mogła się realizować poza domem. Rozmawiam z nim, tulę, przekonuję, że muszę już wychodzić, bo zaraz się spóźnię… A choć go bardzo kocham i uwielbiam spędzać z nim czas, lubię też się uczyć i pracować i czasem muszę wyjść z domu. A wierzę, że to ważne. Wierzę, że dając dzieciom taki własny przykład, najlepiej ich nauczę, że sami powinni się uczyć i spełniać swoje marzenia, a nie „poświęcać się” komuś całym sobą. No i wiem też, że dzięki temu przyszłe partnerki moich synów będą mogły się realizować, a nie „siedzieć w domu” i zrezygnować ze wszystkich życiowych marzeń.

Czasem jakaś choroba, dziwny zbieg okoliczności, skok rozwojowy lub po prostu gorszy dzień sprawią, że moje plany legną w gruzach. Czasem puszczają mi nerwy. Czasem powiem coś, za co potem przepraszam. Czasem nie mam siły. Czasem chce mi się płakać. Nie, nie powiem teraz, że „wszystko wynagradza mi uśmiech bąbelka”, bo nawet teraz z trudem przechodzi mi to przez klawiaturę… ;) Ale… jest coś magicznego w tych dobrych chwilach. Coś na tyle magicznego i cudownego, że zapominam o całym świecie i mogłabym po prostu słuchać godzinami tego perlistego śmiechu Niedźwiadka, gdy łapię go za stópki. Patrzeć, jaką radość daje mu pluskanie się w wodzie. Obserwować, jak Kocio z fascynacją przygląda się napotkanemu podczas spaceru jeżowi lub gdy coś mi opowiada z błyskiem w oku.

Kiedyś przeczytałam coś przykrego w sieci. Byłam smutna. Kociopełek to zauważył i podszedł do mnie.
– Mamo, co się stało?
– Smutno mi.
– Dlaczego?
– Przeczytałam coś smutnego w internecie i teraz mam przez to zły nastrój. Trochę chce mi się płakać, bo o tym myślę.

Kocio przytulił się, jego głos stał się taki miękki, czuły i cichy – taki, jakim ja do niego często przemawiam, gdy czuję, że mu źle.

– Mamo…
– Tak?
– Wiesz… Nie musisz tam iść.
– Dokąd?
– No do internetu. Nie musisz tam iść. Możesz zostać tu ze mną.

Ej no. Ma rację! <3

Wpis powstał we współpracy z marką Baby Dove, która promuje ideę Prawdziwego Macierzyństwa. Prawdziwego, czyli takiego niepozowanego, bez filtra i make-upu – żeby przyszłe matki wiedziały, że dzieci nie są zawsze uśmiechniętymi bobaskami z reklamy, które bawią się same, dużo śpią, a ich pierwsze słowa to „kocham cię, mamusiu!”. Prawdziwe macierzyństwo może nie daje nam się wyspać, może utrudnia chodzenie do kina i zmusza do picia zimnej kawy, ale… jest trochę jak linie papilarne – każda matka ma swoje, własne, niepowtarzalne macierzyństwo, w którym robi się z dnia na dzień coraz lepsza i które uczy ją managementu lepiej niż kariera w korpo.

<3