Czego nauczyłam się od prababci, babci i mamy

To jest prawdziwy babiniec. Dom kobiet. Żaden facet by tu nie wytrzymał – słyszałam często od różnych wujków, którzy nas odwiedzali. Mówili to oczywiście na uśmiechu i z serdecznością, bo dobrze znali naszą rodzinę i uwielbiali nas odwiedzać, ale fakty dziwnie popierały tę żartobliwą tezę. Był taki moment, gdy byłam małą dziewczynką, że w domu mieszkała moja prababcia, babcia, mama, starsza siostra i ja. A, i trzy suki. Dziadek mieszkał w osobnym mieszkaniu na parterze ze swoim ukochanym psem Kubusiem. Czaicie? Jedyny facet zepchnięty na parter razem z jedynym psem płci męskiej. Mama przynosiła mu herbatę i dbała o niego, bo jeździł na wózku (między innymi dlatego sprowadził się na parter).

Prababcia dożyła w dobrym zdrowiu 98 lat. Babcię zabił tętniak. Siostra wyjechała do USA i mieszka tam do dziś. Tak naprawdę to ja „zamężczyźniłam” trochę dom, bo wielu moich przyjaciół to mężczyźni i często w takim dominująco męskim gronie spotykaliśmy się u mnie na planszówki. A potem kupiłam psa – również pierwszego samca – Hermesa, który zresztą dał nam się trochę we znaki i mama do dziś uznaje psy za tę bardziej narwaną płeć. Teraz mam syna (kolejne dziecko w drodze – też syn), więc sinusoida życiowa, jak zwykle, meandruje w drugą stronę.

Ale wracając do dzieciństwa i wczesnej nastoletniości – które to miały decydujący wpływ na mój charakter – wychowałam się wśród kobiet i może dzięki temu zostałam feministką. Bo dość późno dowiedziałam się na przykład, że kobietom czegoś „nie wolno” albo „nie wypada” ze względu tylko na to, że urodziły się z parą cycków na klatce piersiowej. Przecież moje główne wzorce i autorytety z dzieciństwa udowadniały mi, że kobieta jest człowiekiem absolutnym. Może wszystko. I jest praktycznie samowystarczalna. Tylko do płodzenia dzieci niezbędny jest jej mężczyzna. Wszystko inne może z powodzeniem robić sama – i jeśli postanawia to robić razem z facetem, to jest to kwestia jej wolnego wyboru, chęci, a nie potrzeby.

Oczywiście nie twierdzę, że w damsko-męskim domu nie da się wychować feministki lub feministy. Ale w tamtych czasach model rodziny bazujący na równouprawnieniu był rzadkością i właściwie tylko samotne matki mogły (a raczej musiały) podejmować się zajęć stereotypowo przypisanych płci męskiej. Dlatego chcąc nie chcąc uczyły swoje dzieci, że kobieta to nie tylko gotuje, sprząta i wychowuje potomstwo, ale też pracuje zawodowo, majsterkuje i podejmuje kluczowe decyzje rodzinne.

Najpierw w domu gotowała prababcia. Była kucharką autorytarną. Czyli nikomu nie wolno było wchodzić do kuchni, gdy ona tam rządziła – a rządziła wiecznie, bo nawet jeśli jej tam fizycznie nie było, to były tam jej przybory, produkty i narzędzia do gotowania – a przestawianie ich w nieoczekiwane miejsca byłoby przecież niewybaczalną zbrodnią. Gdy prababcia umarła, moja babcia musiała nauczyć się gotować. A nie lubiła gotować. I nie umiała praktycznie nic w kuchni zrobić, bo przecież ciągle ją matka z kuchni wyganiała. Ale mus to mus, rodzinę trzeba wykarmić, komunizm sprawy nie ułatwia, więc babcia nie tylko nauczyła się gotować, ale robiła to wyśmienicie. Jednocześnie pracując jako główna księgowa w centrum Warszawy i pomagając mojej mamie przy dzieciach.

Bo moja mama, no właśnie, też pracowała intensywnie, i to na trzy etaty. Była nauczycielką w liceum (za dnia), w szkole wieczorowej (wieczorami) i w liceum zaocznym (weekendami). Aż dziw, że myśmy ją z siostrą w ogóle widywały. Ale widywałyśmy. I nie mamy z dzieciństwa traumy „wiecznie nieobecnej matki”. Fakt faktem, zamiast bajek wieczorami słuchałyśmy opowieści o Wojnie Trojańskiej lub o Alinie i Balladynie – a popołudniami, pamiętam, bawiłam się pod stołem w dużym pokoju, słuchając korepetycji, których moja mama udzielała tuż nad moją głową. W liceum byłam już tak obcykana z języka polskiego, że pomagałam mamie przygotowywać testy z wiedzy o epokach literackich lub sprawdzać wypracowania. Bo nie wiem czy wiecie, ale praca nauczyciela języka polskiego to tylko w połowie zajęcia w szkole – drugie tyle spędza się na przygotowaniu sprawdzianów i czytaniu rozprawek. Tak przy okazji – mama była pierwszym nauczycielem w szkole, który testy wyboru przygotowywał NA KOMPUTERZE. Tak, dziś to nikogo nie szokuje, ale wtedy nikt nie miał komputerów, a moja mama dostała od brata Macintosha Classica i nauczyła się go obsługiwać w czasach, gdy większość ludzi z mojego pokolenia nie dotknęła jeszcze klawiatury.

Na domiar wszystkiego moja mama kocha majsterkować i na jej liście prezentowej przed Świętami Bożego Narodzenia znajdują się głównie latarki na czoło, zestawy wierteł, pasy do narzędzi i kombinerki. Jak słyszę gdzieś tekst, że ktoś „nieźle się posługuje wiertarką jak na kobietę”, to sobie przypominam, ile rzeczy w domu moja mama własnoręcznie robi – i że żaden z moich męskich przyjaciół nie zrobił choćby połowy tego u siebie. I wzruszam ramionami. Pewnych rzeczy nie wytłumaczysz ludziom. Musieliby to na własne oczy zobaczyć. Wychować się z tym widokiem, jak ja.

„Kobieta zmienną jest” to inne hasło, które mnie wkurza. Stawiam je na jednej półce z „kobiety nie zrozumiesz”. Oba są o kant pupy potłuc, bo jest dokładnie odwrotnie. To kobiety były w moim życiu najbardziej stabilnymi, logicznymi istotami, na które zawsze można było liczyć. To one dotrzymywały słowa, to one pamiętały o zobowiązaniach, pomagały w potrzebie i przedkładały pragmatyzm ponad kaprysy i estetykę.

Od prababci nauczyłam się, że „co od mężczyzny weźmiesz na początku, to Twoje”. I wcale nie chodziło o jakieś dobra materialne. Chodziło o to, żeby od początku jasno stawiać granice i wymagać dokładnie tego samego w fazie miodowej, co po kilku latach. Bo jak przez rok będziesz machać ręką na jego różne wady, a potem nagle zaczniesz próbować je zmieniać, to polegniesz.

Od babci nauczyłam się spokoju, ważenia słów, myślenia przed mówieniem i elastyczności. Choć w moim charakterze leży upór, to dzięki niej wiem, że czasem warto być elastycznym, odpuścić, olać lub przemilczeć coś, o co normalnie walczyłabym pazurami. Nie pamiętam ani razu, by moja babcia na kogoś krzyknęła. Jeśli ktoś ją wkurzył lub zranił, raczej zamykała się w sobie. I to dawało nam lepszą nauczkę niż najgłośniejszy krzyk.

Od mamy uczę się skrupulatności, słowności i …żeby być zawsze przezornym i ubezpieczonym. Na każdą okazję. Zawsze miej oszczędności. Inwestuj w siebie i swoje umiejętności. Płać rachunki na czas. Nie bierz kredytów, jeśli nie musisz. Pamiętaj o zobowiązaniach. Regularnie się badaj. Prowadź ewidencję chorób i sposobów leczenia dzieci. Zadbaj o swoją emeryturę sama, bo na ZUS nie ma co liczyć.

To dzięki kobietom, które mnie wychowały, zapinam odruchowo pasy w samochodzie, nigdy nie spóźniłam się z żadną płatnością i mam tę cudowną świadomość, że nawet jeśli życie mnie sponiewiera i będę musiała być samotną matką, dam sobie radę. Bo umiem zrobić wszystko.

Od lewej: moja prababcia, moja mama i moja babcia. A na kolanach mamy moja starsza siostra. Tak, to było jakieś 7 lat przed moim narodzeniem :)

Może dlatego za każdym razem, gdy ktoś mnie prosi o wymienienie atrybutów kobiecości, wymieniam… kulturę, inteligencję, samodzielność, wytrwałość, słowność. Tak. One nie mają wiele wspólnego z jakimś starym wzorcem kobiety, która była tą mdlejącą, zależną od faceta, efemeryczną istotą, którą się trzeba było zaopiekować, bo inaczej wiatr by ją zdmuchnął albo spaliłaby sobie głowę od niepotrzebnej gonitwy myśli. Ale kobiety w mojej rodzinie nigdy takie nie były. Ani prababcia, która pamiętała jeszcze koniec XIX wieku, ani ja, która założyłam jednego z najstarszych polskich blogów w 2005 roku.

A z wiekiem coraz wyraźniej widzę, że tak naprawdę… nie ma atrybutów kobiecości i męskości. Nie dlatego, że „czasy się zmieniły”. Tylko dlatego, że świat się dzieli na ludzi silnych i ludzi słabych. Na ludzi zaradnych i ludzi bezradnych. Na ludzi samodzielnych i zależnych. Żadna z tych cech nie ma związku z płcią. I żadna z nich nie jest tak naprawdę zerojedynkowa. Znajdujemy się zawsze gdzieś na skali, pomiędzy biegunami – a czasem wręcz po tej skali skaczemy, w zależności od sytuacji. Nie znam ekstrawertyka, który czasem nie byłby introwertyczny – i nie znam introwertyka, który czasem nie bywałby ekstrawertyczny. Eh… no dobra, bo oczywiście, jak to ja, brnę w wątki poboczne, zamiast skupić się na meritum. :) Wracając do tytułu tego tekstu, tak naprawdę jest trochę zaczepny. Bo sugeruje, że kobiety w mojej rodzinie nauczyły mnie czegoś zupełnie innego, niż by mnie nauczyli mężczyźni. A tak nie jest. I choć trudno mi gdybać, co by było, gdyby wychowali mnie pradziadek, dziadek i ojciec – to domyślam się, że też musieliby zajmować się czynnościami przez naszą kulturę przypisanymi innej płci. Bo jeść trzeba. I w czystych ciuchach warto chodzić. Może właśnie dlatego samotne rodzicielstwo ma swoje plusy – bo siłą rzeczy chroni dziecko przed płciowym zaszufladkowaniem.