Dlaczego prawdziwi znawcy języka nie poprawiają innych?

Eliza Michalik jest znana z tego, że uparcie używa żeńskich wersji nazw zawodów nawet wtedy, gdy dana nazwa jest jeszcze nieugruntowana w języku polskim. Jest to u niej jawny manifest feministyczny, który szanuję, popieram, choć sama nie jestem równie uparta w jego stosowaniu. Niektóre nazwy Eliza traktuje osobiście i używa ich tylko dlatego, że tak jej się to podoba – nawet jeśli językoznawcy woleliby słyszeć inną formę. Tak ma na przykład z formą “gościni” (jako żeński odpowiednik słowa “gość”). Eliza nie jest językoznawcą, ale mimo wszystko nazwałabym ją świadomą użytkowniczką języka polskiego, bo tak określamy człowieka, który zna reguły rządzące naszym kodem komunikacyjnym i jeśli je łamie, robi to z pełną premedytacją. Tu działa też stara zasada “błąd popełniony świadomie nie jest błędem”. Staje się wtedy figurą stylistyczną, retoryczną, generalnie zabiegiem, który ma coś na celu. I często tym celem jest szerzenie jakiejś idei – ale nie musi tak być. Możemy po prostu manifestować nasze osobiste preferencje językowe lub wkładać kij w mrowisko wszystkich tych zawziętych grammar-nazi, którzy chcieliby, żeby wszyscy Polacy mówili jednakowo. A tak nie będzie. I dzięki Borze!

No właśnie. Pozwólcie, że teraz pochylę się nad pewnym zjawiskiem, którego osobiście jestem wielką fanką – i które jest ostatnio bardzo popularne w języku internetowym. Chodzi o zabawę utartymi frazeologizmami mającymi swoje źródło w religii. Ale – no właśnie – tylko ich źródło jest związane z wiarą. One same już tak mocno weszły do polszczyzny, że używamy ich w oderwaniu od źródła.

“O Boże!”, “Jezus Maria”, “o Jezu”, “niech Bóg broni” itd.

To wszystko są odwołania do bóstw katolickich, ale używa je absolutna większość Polaków, niezależnie od religii, jaką wyznają. No tak już jest, że kultura się z religiami przenika, łączy, jedno ewoluuje z drugiego, drugie z pierwszego… Mamy dziś w Polsce mnóstwo zwyczajów katolickich, które mają swoje źródło w zwyczajach pogańskich, mamy też zwyczaje katolickie, które weszły do tradycji świeckiej i na przykład wiele ateistów obchodzi święta Bożego Narodzenia. A wielu katolików obchodzi Halloween – czyli nową pogańską tradycję, zapożyczoną z Zachodu. Język jest tylko odbiciem tych przemian i bardzo często odchodzi od źródła, pozwalając nam się cieszyć samymi słowami i związkami frazeologicznymi, bez ciężaru religijnego.

Kiedyś na blogu użyłam formy “O Borze!”, odwołując się do wykrzyknienia “O Boże” i świadomie zmieniając “Boga” na “Bór”. Ta homonimia (czyli jednakowe brzmienie dwóch różnych słów, tutaj akurat w wołaczu) wydała mi się zabawna i bardzo sprytna, jako że jestem ateistką i wołanie bogów w języku potocznym jest u mnie teoretycznie nieuzasadnione. Temat podchwycili znajomi i niedługo później wiele osób zaczęło używać tej nowej formy (nie twierdzę, że byłam pierwszą, która na to wpadła, ale wcześniej nigdy nie widziałam u nikogo takiej zabawy słowem, więc uważam się za pionierkę :)).

Tak powstały:

O Borze liściasty!

– Jeżu w chruście!

– Matko Buzka!

– Na Bug!

– Buk jeden wie.

OK, przyznaję, że największą frajdą w tym zabiegu jest możliwość trollowania ludzi, którym się wydaje, że po prostu popełniłam karygodny błąd ortograficzny i piszą mi potem w komentarzach, że jestem nieukiem. ;) Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy nie dodaję tych rozwinięć w postaci “liściasty” lub “w chruście”, które rozbrajają żart i tłumaczą jego mechanizm.

Mój promotor na wydziale Filologii Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim lubił podczas wykładów używać formy “następną razą”.

To błąd. Ale robił to świadomie, bawiąc się tym i śmiejąc z tej formy. Mój profesor od Kultury Języka Polskiego, Alfa i Omega od poprawności językowej, też popełniał błędy. Nie jestem pewna, kiedy robił to świadomie, a kiedy nie, ale się zdarzało. Co pilniejsi studenci wynotowywali sobie te potknięcia językowe i potem wymieniali je sobie na karteczkach.

“Słyszałeś? Słyszałeś, jak powiedział …..?”.

Te uwagi słabły wraz z każdym rokiem nauki.

W semestrach magisterskich nie było ich prawie wcale.

Zadziałała stara zasada, że najbardziej rygorystyczni są zawsze neofici.

Jak się ktoś nie zna, ale czegośtam się właśnie dowiedział, to będzie bardziej skory do poprawiania innych – niż ten, który ma rozległą wiedzę.

A tymczasem prawdziwi językowi guru nie poprawiają rozmówcy, nie wytykają błędów tylko… obserwują. Język jest dla nich fascynującym tworem, który żyje, zmienia się, ewoluuje i – co najważniejsze – jest plastyczny, a więc każdy może go lepić na swój sposób, dając wyraz własnej wrażliwości językowej i własnemu spojrzeniu na świat.

Językoznawcy nie załamują rąk nad zapożyczeniami z języka angielskiego, bo wiedzą, że obecna polszczyzna składa się prawie wyłącznie z zapożyczeń. Może nie są to świeże zapożyczenia. Większość z nich pochodzi z czasów, których nawet pradziadowie nie pamiętają. Te słowa już tak nam wrosły w słowniki, że trudno czasem uwierzyć, że taka “herbata” jest zapożyczeniem. Mamy tysiące zapożyczeń z angielskiego, tysiące z francuskiego, tysiące z niemieckiego, greckiego czy z łaciny. Ba, przeciętnemu grammar-nazi trudno będzie wskazać w pełni “polskie” słowo, które powstało nad Wisłą, bo jakiś Lech na nie wpadł ot tak, patrząc w złote zboże i popijając wódkę. Tak przy okazji, wódkę nazywano kiedyś okowitą. Okowita zaś pochodziła od łacińskiego “aqua vita” czyli “woda życia”.

Są oczywiście takie zapożyczenia w polszczyźnie, które są bardziej pretensjonalne niż potrzebne.

Pamiętam na przykład, jak kiedyś na parapetówce u znajomego na kolację podano pastę. Dziś już częściej się używa tej “pasty” wymiennie z makaronem, ale wtedy, 15 lat temu, to brzmiało tak, jakby gospodarz koniecznie chciał brzmieć włosko, choć z Włochami nie miał wiele wspólnego, a na talerzach podano nam przecież zwykły makaron. Z sosem. A nie, przepraszam, z salsą. ;)

Są jednak takie zapożyczenia, zwłaszcza te internetowe, które nie mają swoich dokładnych, polskich odpowiedników. Np. mail to nie to samo co list. Zalajkować to nie to samo co polubić. Zasejwować to nie to samo co zachować. To są bliskie znaczenia, owszem, ale nie dokładnie synonimiczne, więc jeśli komuś zależy na ekonomicznym, jasnym komunikacie, będzie się posługiwał zapożyczeniami – nawet jeśli nie weszły jeszcze oficjalnie do polszczyzny. Wystarczy, że adresat je zrozumie. Bo to jest główny cel komunikatu – żeby został zrozumiany przez odbiorcę.

O tym celu warto też pamiętać w przypadku interpunkcji. Bo zasady zasadami, ale czasem lepiej pominąć jakiś przecinek, jeśli utrudnia zrozumienie wypowiedzi lub zakłóca pytanie. Czasem warto przecinek dodać, nawet jeśli zgodnie z regułami go tam nie powinno być. Mamy takie głupie przyzwyczajenia z czasów szkolnych, że np. “zawsze powinno się stawiać przecinek przed <że>”. Jak mantrę to niektórzy powtarzają. A to nieprawda. Nie zawsze. Przecinkami oddzielamy zdania podrzędnie złożone i one czasem się tym spójnikiem “że” zaczynają. Ale nie zawsze. A czasem “że” jest częścią dłuższego wyrażenia przyimkowego, i wtedy przecinek stawiamy przed całym wyrażeniem (“mimo że”, “chyba że”). Uczyłeś się, że nie zaczynamy zdania od “więc”? Bzdura. Możemy tak zacząć zdanie, jeśli zależy nam na konkretnym wydźwięku wypowiedzi. Na przykład chcemy jej nadać pewną melodię, jak w mowie potocznej. Rwiemy zdania. Stosujemy wyliczenia. Chcemy je podreślić. Chcemy zrobić pauzy. Więc zaczynamy zdania od “więc”. Bo tak. I co mi zrobicie? :)

W „Czarnoksiężniku z Archipelagu”, jednej z moich ulubionych młodzieńczych książek, wszystko miało swoje imię.

Takie imię prawdziwe, przypisane każdemu zwierzęciu albo przedmiotowi. Nawet kamień – niezależnie od tego, jak go nazywano w danej społeczności – miał swoje prawdziwe imię. I znajomość tego imienia dawała człowiekowi władzę nad nazwanym. Natomiast w naszym języku, jak w każdym innym kulturowym, sztucznym tworze, nie chodzi o jakąś prawdę, tylko o to, na co się umówimy. Kot jest kotem nie dlatego, że to jego właściwa nazwa, tylko dlatego, że w tym miejscu na ziemi, w tym czasie, w obrębie naszego gatunku i naszej społeczności umówiliśmy się, że to zwierzę będziemy nazywali kotem. Nawet wyrazy dźwiękonaśladowcze są kwestią umowną. Ba, nawet MAMA jako nazwa matki – choć tak uniwersalna w wielu językach świata – jest jakąś umową.

Podobnie to działa w savoir-vivrze, w którym po prostu ktoś się kiedyś umówił, że podawanie prawej ręki na powitanie jest właściwe, a pokazywanie środkowego palca jest obraźliwe.

Ale wiele zwyczajów już nie ma umocowania w swoim źródle. Na przykład wiecie, że mamy ruch prawostronny na ulicach dlatego, żeby się nie ranić mieczami, gdy będziemy się konno mijać na gościńcach? Albo że “na zdrowie” jako odezwa na czyjeś kichnięcie jest przez dzisiejszych speców od dobrego wychowania uznawana za niestosowną? Bo to pochodzi z czasów, gdy ludzie sobie towarzysko zażywali tabaki i kichali od tego. A fizjologicznego kichnięcia nie powinno się komentować, bo to niegrzeczne. Ale przecież to “na zdrowie” nie jest już w żaden sposób powiązane z tabaką. Stało się formą grzecznościową. Dlatego nie wymagałabym od ludzi zaprzestania używania tego zwrotu.

To tak, jakby nagle zacząć wymagać od Anglika, żeby oczekiwał szczerej odpowiedzi na kurtuazyjne “how do you do?”. A on ma w dupie, jak się czujesz. On tak mówi, Ty masz tak samo odpowiedzieć, taką jest po prostu procedura powitalna w Londynie. Nie tylko w Londynie zresztą. Borze, ileż to razy nacięłam się na skonsternowane spojrzenia Francuzów, gdy na ich “ca va?” odpowiadałam wyznaniem dotyczącym mojego aktualnego samopoczucia.
Jak leci?
– A wiesz, słabo ostatnio, zapalenie ucha miałam, no i mam taką nauczycielkę straszną na uczelni, która mnie nienawidzi, bo podważam prawdziwość jej teorii, mówię ci, koszmar z taką wytrzymać te półtorej godziny… 

Oczywiście są takie błędy, które i mnie denerwują.

No może “denerwują” to za mocne słowo, ale po prostu ich nie lubię i własne dziecko będę uczulać, żeby ich nie popełniało. A u innych po prostu mnie trochę drażni, gdy mówią:

– trzeci maj (zamiast “trzeciego maja”)

– półtorej roku (zamiast “półtora roku”)

– sędzina (zamiast “sędzia”, gdy mówimy o kobiecie, która jest sędzią – a nie żoną sędziego)

Tutaj opisałam zresztą szereg słów, których ludzie używają niezgodnie z ich znaczeniem. Jest tego sporo. Ale to się nie zmieni, ba, będzie tego jeszcze więcej. Z uzusem nie wygrasz po prostu. Uzus – czyli to, jak ludzie mówią – kształtuje język, a nie odwrotnie. Dlatego niedługo będziemy też czytać “tą książkę” a nie “tę książkę”. Proces już się zaczął, bo nie mówisz “podaj mi tamtę łyżkę”, mimo że kiedyś tak byś powiedział. Trzeba się z tymi zmianami pogodzić, a nie walczyć z wiatrakami jak oszołom, zaciekle kłócąc się z ludźmi w internetach. Właśnie. W internetach. W liczbie mnogiej, od małej litery. Choć pewnie niektórzy powiedzieliby “z wielkiej litery”, a przecież to obrzydliwy rusycyzm…

Są też błędy, które popełniam świadomie, choć nie ironicznie. Po prostu wolę formę niepoprawną. Tu wypisałam całą listę, jeśli jesteście ciekawi.

No i co zrobisz? Nic nie zrobisz. Możesz mi pisać, że polonistka, że wstyd, że jak można. A ja i tak będę tak pisać, bo mogę. Ba, pewnie też w tym tekście popełniłam szereg błędów nieświadomie, które może ktoś mi wytknie, a może wreszcie da sobie spokój i zajmie się czymś pożytecznym. Na przykład ratowaniem świata od przemocy. Bo to jest prawdziwa zaraza, a nie jakieś błędy ortograficzne, zapożyczenia i brakujące przecinki.

Język jest plastyczny. Język żyje. Język jest narzędziem, a nie podmiotem. Liczy się klarowność komunikatu. I nikt nie lubi dupków. Pamiętaj o tym. :)