Dziecko tęskni na wyjeździe i prosi, żeby po nie przyjechać. Co robisz?

To dlatego, że pani dzwoni. Nie powinna pani tak często dzwonić do dziecka. Im mniejszy kontakt z rodzicami tym lepiej. My tu wszystko mamy pod kontrolą, nie ma się czym przejmować. Dzieci dobrze się bawią, tylko jak rodzice dzwonią, to zawsze jest gorzej.

W dzieciństwie nie lubiłam wyjeżdżać bez mamy. Praktycznie do połowy podstawówki każdy taki wyjazd był udręką. Tęskniłam za nią, za domem i każdą noc przepłakiwałam w poduszkę. Dniami miałam swoje lepsze chwile, czasem się dogadałam z jakimś dzieckiem, bawiłam się w coś fajnego i na trochę zapominałam o tęsknocie. Ale głównie tęskniłam. I wyczekiwałam chwili, gdy o umówionej godzinie zadzwoni kolonijny telefon na żetony (bo wtedy komórek nie było). A potem błagałam mamę, żeby po mnie przyjechała.

I przyjeżdżała.

Płakać przy kimś – to objaw zaufania.

Cytat z początku artykułu to to, co przeważnie wtedy mówiły mamie wychowawczynie. I jest to dla mnie tak potwornie okrutna głupota, że trochę mi głupio ją tłumaczyć… No bo wyobraźcie sobie faceta z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Ostry atak, koleś jedzie na SOR, ogląda go chirurg i mówi: „E, niech wraca do domu, niech się wygodnie położy, nie będę operował, bo przecież dużo krwi będzie, rana, czyli jeszcze gorzej”. Albo dom się komuś wali, rura gdzieś przecieka, pokój zalewa, ściana w kuchni pęka, ale …”nie będziemy robić remontu, bo remonty to przecież taki bajzel, wszędzie gruz, kucie, pył, no jeszcze gorzej będzie”.

Tak właśnie jest z tęskniącym dzieckiem, które płacze, bo rozmawia z rodzicami. Albo przed chwilą rozmawiało. Ono płacze dlatego, że może. Że jest komu tego płaczu słuchać. Że czuje potrzebę się wyżalić, zwierzyć komuś, komu ufa. I że ma nadzieję, że ta osoba mu pomoże. A pomóc można na wiele sposobów. Jednemu dziecku wystarczy wysłuchanie i zrozumienie tęsknoty. Inne będzie oczekiwało porady, jak przetrwać taki wyjazd. Jeszcze inne po prostu chce, żeby rodzic po nie przyjechał.

Rozumienie płaczu przez dorosłych (a konkretnie – dorosłych pewnego pokolenia) jest niestety problematyczne. Bo im się wydaje, że płacz jest z definicji zły. Że to jest czynność, której trzeba za wszelką cenę unikać i do cholery z jego przyczyną. Przyczyna nieistotna. Byle by nie płakać. A tymczasem warto jednak uruchomić szare komórki i zdać sobie sprawę, że płacz płaczowi nierówny. I jest ogromna różnica pomiędzy płaczem „mam problem z tą osobą, z którą właśnie rozmawiam” a płaczem „mam problem ze światem i opowiadam o tym osobie, z którą właśnie rozmawiam”.

Czy dzieci w domach dziecka często płaczą?

Byłam kiedyś z dostawą pieluch w domu dziecka. Takim dla maleńkich dzieci. Przed przyjazdem spodziewałam się, że płacz tych niemowląt usłyszę już przed drzwiami wejściowymi, ale było inaczej. W ośrodku przebywało wtedy jakoś 30 małych dzieci, a panowała cisza.
– Dzieci w domu dziecka nie płaczą – powiedziała mi jedna z pań opiekunek – Nauczyły się, że to nic nie daje.

W takim ośrodku na jedną opiekunkę nocą przypada kilkanaścioro cieci. Nie sposób się nimi wszystkimi zaopiekować w pełni, czyli nakarmić, przewinąć, przebrać i jeszcze przytulić, ponosić i pośpiewać.

Takie dzieci mają ogromny deficyt bliskości i efekt tego deficytu odczuwają do końca życia. On wpływa na ich szczęście, na związki, na przyjaźnie, poczucie własnej wartości. Ale w niemowlęctwie dość szybko się uczą, że nie warto płakać o pomoc, bo nikt nie słucha, nikogo to nie obchodzi, nikt nie przyjdzie ich przytulić.

Moja znajoma jest wychowanką takiego domu. I też padła ofiarą myślenia, że jak dziecko płacze, to trzeba za wszelką cenę sprawić, żeby nie płakało. Otóż ona i jej siostra straciły rodziców dość wcześnie i obie zostały ulokowane w domu dziecka – ale w dwóch grupach, ze względu na różnicę wieku. Starsza na początku regularnie odwiedzała młodszą (moją znajomą), ale w końcu jej tego zabroniono, bo „mała płakała”.

Do dziś nie mają dobrego kontaktu. Więź siostrzana została brutalnie przerwana przez ignorancję jakiegoś wychowawcy. Ignorancję, której odbicie widuję do dziś, i to nie tylko wśród pokolenia moich rodziców lub dziadków.

„Nie przyjeżdżaj po dziecko, bo będzie żałować”

Temat – co robić, gdy dziecko na koloniach tęskni i chce wracać – pojawił się ostatnio na jednej z rodzicielskich grup, które obserwuję. I choć jest to grupa bardzo pozytywna, myśląca i skupiająca głównie matki, które opierają wychowanie dziecka na wzajemnym szacunku – i tam pojawiły się sugestie, że lepiej dziecka nie zabierać, nie przyjeżdżać, nie pokazywać takiej „drogi na skróty”. Bo potem będzie żałować, że wróciło i przegapiło taki wspaniały wyjazd. Bo to normalne, tęsknić. Bo „trzeba przez to przejść”.

Gówno prawda. Nie trzeba przez to przechodzić. Poza tym ..ty CHCESZ, żeby dziecko czegoś żałowało. Trust me. Chcesz tego, bo tylko dzięki temu się czegoś nauczy. Bo jeśli zostawisz je tam, na koloniach, na których cierpi, to faktycznie nie będzie niczego żałować, bo …nie będzie miało wyboru. Jeśli zabierzesz je do domu, to może faktycznie będzie żałować, że nie zostało na koloniach i dzięki temu w przyszłości jest szansa, że podejmie inną decyzję.

To dzięki samodzielnym decyzjom czujemy czasem żal. I tylko dzięki temu żalowi w przyszłości podejmujemy właściwe decyzje. Poza tym…

Tęsknota za rodzicami to na szczęście (niestety? ;)) rzecz przejściowa.

Widziałeś kiedyś dwudziestolatka, który tęskni za mamą i chce wracać z Openera i dzwoni do niej, żeby po niego przyjechała? No właśnie. To przechodzi z wiekiem. Ale u każdego przechodzi w innym momencie. I trzeba uszanować dziecko, jego charakter, jego potrzeby i tempo rozwoju. Trzeba wreszcie USZANOWAĆ JEGO DECYZJĘ. I rozumiem, że czasem po prostu nie można po dziecko przyjechać, ale jeśli można, to trzeba. Dlaczego?

Na wstępie opowiedziałam o moim tęsknieniu za mamą w dzieciństwie i o tym, że jeśli bardzo ją prosiłam, to po mnie przyjeżdżała. To sprawiło, że urosło między nami ogromne zaufanie. Ja po prostu wiem – między innymi dzięki tym przyjazdom – że mogę na mamę zawsze liczyć. Potem za każdym razem, gdy wpadłam w jakieś kłopoty, wiedziałam, że mogę jej o nich opowiedzieć i ona mi pomoże. Ze zdziwieniem obserwowałam inne dzieci, które zamiast skupiać się na rozwiązaniu kłopotów, skupiały się na tym, żeby rodzice się o nich nie dowiedzieli. Albo po prostu uznawały, że mama lub tata nie będą mieli ochoty pomagać. Nie twierdzę, że to tylko te przyjazdy po mnie na kolonie sprawiły, że miałam takie zaufanie do mamy. To był cały szereg jej zachowań. Na przykład to, że mnie nie oszukiwała. Gdy miała zadzwonić o umówionej porze – zawsze dzwoniła. Gdy obiecywała, że gdzieś pojedziemy – zawsze tam jechaliśmy – nawet jeśli ja sama zapominałam, że coś mi było obiecane.

Rodzicielstwo instynktowne – którego jestem wielką zwolenniczką – jest jednak bardzo ryzykownym rodzicielstwem. Czasem idziesz przed siebie, z rozpędu wybierając metody wychowawcze, które Twoi rodzice stosowali na Tobie i wybierasz je podświadomie, intuicyjnie, nie zastanawiając się nad ich skutecznością. Wydają się właściwe, „bo przecież ty wyrosłeś na takiego fajnego człowieka”. Ale wiele z nich jest tylko pozornie dobra. Czasem po prostu powielamy błędy naszych rodziców w kwestiach, które wydawały nam się tak oczywiste.

Chcesz, żeby dziecko ci ufało? Zasłuż sobie.

Słowność nie jest jednym z tych błędów. Słowność to podstawa wychowania w zaufaniu. I nie chodzi o zasadniczość lub konsekwentność, tylko o stare dobre dotrzymywanie słowa. Czyli jeśli coś obiecujesz dziecku, to spełnij tę obietnicę. Nie oszukuj, nie licz, że zapomni, że zmieni zdanie.

Wczoraj miałam w domu taki mały sprawdzian tej zasady. Otóż jak wiecie, jestem mamą trzyletniego Kociopełka i niespełna miesięcznego Niedźwiadka. Seba, czyli ich tata, wychodził na miasto wieczorem i żebym nie miała w nocy sama dwóch szkrabów do opieki (a młodszy, jak to noworodek, spać nie daje…), starszak miał pójść nocować do niani. Gdy zaczęli się zbierać do wyjazdu, gdy wózek był gotowy, prowiant, pieluchy spakowane, Kocio zaczął marudzić, że on chce zostać z mamą. Przytuliłam go i namawiałam, żeby jednak pojechał z nianią, ale on twardo, że chce zostać. I wtedy pojawiła się sugestia, że może by go zabrać do wózka, mówimy że tylko na spacer, że jak będzie chciał, to wróci do domu, ale przecież na pewno w tym wózku zaśnie i wtedy się go zawiezie do niani i problem z głowy. Bo przecież jak zaśnie, to wszystko można z nim zrobić i wszędzie zabrać.

Nie zgodziłam się na taki układ. Nie chcę, żeby moje dziecko poczuło się oszukane. A przecież miałoby prawo się tak poczuć, idąc ufnie spać, „bo mama obiecała, że wrócę do domu na noc” i potem budząc się w obcym miejscu. Ja bym się poczuła oszukana.

Dlatego Kocio, niania i tata poszli razem odprowadzić tatę na kolejkę, a potem poszli do niani, ale cały czas mały mógł decydować, gdzie będzie chciał nocować. I przed snem jeszcze się zdzwoniliśmy i upewniłam się, że nie będzie miał problemu z nocowaniem poza domem (nie miał, dał się przekonać, różnymi niecnymi sposobami zawierającymi oglądanie bajek przed snem, ale jednak ;)). Bo gdyby zmienił zdanie, wpakowałabym niedźwiadka w fotelik i przyjechała po niego. Zawsze.

Przecież to tylko dziecko. po co się tak męczyć i pilnować?

Nie tylko dlatego, że wiem, jak to jest tęsknić za mamą i płakać w poduszkę w obcym miejscu. Nie tylko dlatego, że wiem, jak się wtedy dłuży czas, jakie to straszne uczucie, jaka niemoc i rozpacz tego małego człowieka ogarnia. Ale też z czysto egoistycznych powodów. Wiem, że już niedługo, prędzej niż mi się wydaje, Kocio będzie wolał iść gdzieś z przyjaciółmi, wyjechać bez rodziców, spędzać każdą wolną chwilę z kimś ukochanym (i to nie będę ja). Wtedy to ja będę za nim tęsknić. Może nie tak rozpaczliwie, nie tak mocno jak on teraz tęskni za mną. Za to dotkliwiej, bo stale, niesłabnąco, aż do śmierci.

Ach, patetycznie to zabrzmiało. I wiem, że nie da się „nacieszyć” dzieckiem, zanim wyjdzie z domu, tak samo jak nie da się „wyspać na zapas” w ciąży. ;) Ale wiem, że moją relację z dzieckiem tworzę już od pierwszych miesięcy jego życia. I te pierwsze lata są podobno kluczowe w dziecięcym wyobrażeniu świata i relacji w rodzinie. A mi zależy na tym, żeby moje dzieci mi ufały i wiedziały, że mogą na mnie liczyć. Zawsze.