Gdyby George R. R. Martin umarł…

Świat obiegła dziś mrożąca krew w żyłach wiadomość: George R. R. Martin nie żyje.

Zrzut ekranu 2014-03-01 o 13.52.14

Jeśli nie wiesz, kim jest George, to znaczy, że jakimś cudem ominęła Cię gorączka serialu Gra o Tron stworzonego na podstawie serii powieści fantasy Pieśń Lodu i Ognia tego autora. I to jest cudowne, bo dzięki temu masz szansę zapoznać się z książkami, zanim zbezcześcisz swój umysł serialem. :)

Należę do tych szczęśliwców, którzy przeczytali książki zanim ukazał się serial, choć i tak nie jestem starą fanką, bo pierwsza część PLiO ukazała się w 1996 roku a ja wtedy za fantastyką nie przepadałam. Dzięki temu mam w głowie zupełnie inny wygląd bohaterów niż ten, który zaproponował mi reżyser serialu i generalnie dałam mojej wyobraźni naprawdę spory wycisk, kreując sobie w głowie cały opisany przez Martina świat. To była niezwykła, piękna podróż. Każdy kolejny tom był grubszy, zawierał kolejne, zagmatwane wątki i wkręcał mnie w historię coraz bardziej. Czytając pierwszy tom (czyli właśnie Grę o Tron), miałam wrażenie, że starczy mi tej powieści na lata – tak grube wydawały mi się kolejne części… Myliłam się. Dla mnie PLiO jest wspaniałą powieścią. Złożoną, fascynującą, zawierającą tak zróżnicowanych i jednocześnie wielopłaszczyznowych bohaterów, że nie sposób się przy nich nudzić.

Uwaga, najbliższy akapit zawiera serialowy spojler, ale tylko z pierwszego sezonu. :)

Serial oglądam z zaciekawieniem, jako fanka serii książkowej. Fajnie mi po prostu przekonywać się, w jaki sposób scenarzyści i reżyser podają widzowi historię tak skomplikowaną jak powieść Martina, a uwierzcie mi, nie jest to łatwe. Czasem wydaje mi się, że gdybym nie czytała książek, zupełnie pogubiłabym się w telewizyjnych wątkach, tak szczątkowo są przedstawione. Oczywiście jak każdy snob „najpierw książka potem film” irytuję się, gdy reżyser przekłamuje oryginał, zmieniając imiona, fabułę, zakończenia wątków. Jednym ze sztandarowych przykładów filmowego lenistwa było pozostawienie długich włosów Daenerys Targaryen niespalonych po wejściu w płonący stos. W książce oczywiście jej blond czupryna poszła z dymem i następczyni tronu została łysa. No ale jak by to wyglądało.. łysa aktorka… łysa piękność… już by nie była taka seksowna! No cóż, szkoda. Dla mnie ten martinowski realizm ponad romantyzm jest właśnie jedną z najlepszych cech powieści. PLiO ucieka od schematów, nie szczypie się z czytelnikiem, potrafi uśmiercić głównego bohatera, unika wątków moralizatorskich i czasem piękną, romantyczną historię kończy jakby w pół zdania, bo „życie”. ;)

Wątek mi umknął, ale po prostu nie mogłam się oprzeć, by paru słów o powieści nie napisać. Już wracam do tematu dzisiejszego wpisu. Gdyby George R. R. Martin umarł. No właśnie. To już nieistotne, czy ludzie jarają się książką czy serialem, bo jedno z drugim jest powiązane. Martinowi zostały do napisania jeszcze dwie książki, by zamknąć serię. Dwa grube tomy, na które czeka cały zafascynowany Westeros świat, a z których pisaniem Martin się nie spieszy. Nad pierwszym tomem – a był on najcieńszy – pracował 5 lat. Taniec ze Smokami, czyli ostatnio wydany tom, ukazał się 6 lat po Uczcie dla Wron. Nie jest to Pratchett, który pisze jak karabin maszynowy i wydaje średnio 2 książki rocznie. Nie nie. Martin jest dość powolnym pisarzem i sam się do tego przyznaje:

It will be done when it’s done. I’m working on it. I don’t know what else I can say: I’m a slow writer, I’ve always been a slow writer, and these are gigantic books…

A teraz wyobraźmy sobie, że zły los pcha takiego opieszałego autora w ramiona śmierci i zostajemy z niczym. Nie wiemy, co się stanie z naszymi ukochanymi bohaterami, jak rozwinie się historia, dokąd zmierza. Już widzę te statusy na fejsie: „Martin, you son of a bitch!”. Nikt go nie będzie żałował, nikt nie będzie jednoczył się w smutku… nie.. świat go znienawidzi, bo Martin był nosicielem historii, w której się zakochaliśmy. I umierając, zabrał ją ze sobą do grobu. Egoistycznie i złośliwie!

Na pewno znalazłby się ktoś, kto próbowałby dopisać zakończenie Pieśni Lodu i Ognia za Martina. I może nawet byłaby to kontynuacja dobra, bardzo dobra, znakomita. Może prześcignęłaby to, co napisałby Martin. A może byłaby dokładnie taka sama, bo jakimś zrządzeniem losu autor wpadłby na zakończenie, które Martin sam wcześniej planował. Ale dla nas nigdy taka książka nie byłaby wystarczająco dobra. Z jakiegoś względu potrzebujemy, by to właśnie George R. R. Martin nam opowiedział bajkę do końca. Tylko on. Mamy to dziwne przeświadczenie, że jest tam ukryty jakiś magiczny przekaz, sens całej opowieści. I że tylko dzięki jego słowom zrozumiemy wreszcie serię jako całość. To nic, że on może tego zakończenia jeszcze nie znać. To naprawdę nieistotne. :)

Pamiętam, gdy oglądałam sequel Przeminęło z Wiatrem, wiedząc, że napisała go inna autorka niż Margaret Mitchell. I ta świadomość sprawiła, że automatycznie Przekreśliłam dalsze losy Scarlett i Rhetta. Wydały mi się nieprawdziwe, jakby tylko Mitchell wiedziała, co się stało z jej bohaterami po ich bolesnym rozstaniu.

Dziwne to wrażenie, tak bardzo wierzyć w bohaterów książek, jakby w ogóle mieli prawo do „faktów” i „tego, co wydarzyło się naprawdę”. Może mają to prawo. Może faktycznie słowo ma siłę tworzenia tak potężną, że wszystko, co nazywa – powołuje do życia. Istnieją wszyscy Starkowie, O’Harowie i Butlerzy. Żyje i umiera co chwila na nowo Romeo, żyje i umiera Julia. Nie mają ciała, jak my, ale istnieją. A może my też tak naprawdę nie mamy ciała…? I też jesteśmy tylko bohaterami książek, przeświadczeni o tym, że istniejemy „bardziej” od innych? Żyjemy tylko w umyśle autora, który jest nam bogiem, tak jak bogiem Starków jest Martin. I ktoś nas czyta, analizuje, śledzi. Mam nadzieję, że nasz autor nie umrze, póki nie dopisze do końca sagi. Głupio by tak było zniknąć przed wypełnieniem swojej misji.

klawiatura

PS. Jeśli nie kliknęliście w pierwszy obrazek lub nie domyśliliście się z tytułu notki – ten news o śmierci Martina to oczywiście zgrabny fake stworzony przez wyjątkowo okrutne trolle internetowe. Możemy spać spokojnie :)