„Grochola nie pomaga żyć”

…ale co to za życie bez Grocholi.

Tak bym odpowiedziała na – ciekawy skądinąd – artykuł na onecie (tak, tak, na onecie). Cytując:

Która z Was, drogie Czytelniczki, nie chciałby być piękną i zamożną Amerykanką, która może pozwolić sobie na roczny urlop i podróż dookoła świata? Tak właśnie żyje bohaterka bestsellerowej, zekranizowanej jesienią ubiegłego roku, powieści Elizabeth Gillbert „Jedz, módl się, kochaj”

Nie czytałam „Jedz, módl się i kochaj”, widziałam za to film z Julią Roberts na podstawie tej książki. I też mnie to tknęło: eh… sama bym pojechała na wycieczkę dookoła świata, gdybym tylko miałabym na to czas i pieniądze. Sęk w tym, że ja nie szukam wskazówek życiowych w filmach i książkach. Może dlatego tak zdziwiła mnie otoczka wokół powieści Elizabeth Gillbert. Że to almanach moralny, że to instrukcja obsługi samego siebie, że to recepta na szczęście… Bzdura. To jest po prostu książka, która – jak masa innych książek – ma przenieść nas w inny świat, poprawić samopoczucie i natchnąć optymizmem.

Taka jest właśnie rola lekkiej literatury. Przenosić w inną skórę, pokazywać świat, którego sami nigdy nie poznamy, pogrążać w marzeniach. Czytając wciągającą fabułę, przestajemy widzieć literki, nie zauważamy przewracania kartek i zimy za oknem. Nasz mózg przenosi nas w inny świat. I kompletnie nie zgadzam się z tezą, że literatura zawsze musi być realistyczna i pouczająca.

Psychologowie twierdzą, że człowiek rozwija się i mądrzeje, jeśli wychodzi ze swojej „comfort zone”, czyli nie robi tego, co mu sprawia przyjemność, tylko właśnie przekracza barierę wstydu, lęku, wygody. Dlatego najbardziej kształtują nas traumatyczne, przykre doświadczenia. Często wychodzimy z nich silniejsi. Jeśli jednak zaserwujemy sobie wieczną życiową traumę, zagubimy gdzieś sens samego życia, w którym chodzi przecież o bycie …szczęśliwym.

My, kobiety, dostarczamy sobie tego szczęścia na różne sposoby i przeważnie nazywamy je naszymi „guilty pleasures”, a więc czujemy się winni, gdy: zjemy pół litra lodów, obejrzymy komedię romantyczną, przeczytamy romans, spędzimy pół dnia w łóżku lub kupimy sobie za drogą, zupełnie niemieszczącą się już w szafie kieckę. Przecież to głupie jest. Spójrzcie na facetów. Też mają swoje „płytkie” przyjemności, ale wcale się ich nie wstydzą. Ba, oni wręcz lubią się nimi chwalić. Ich romanse to książki fantastyczne. Ich komedie romantyczne to mecze piłki nożnej. Ich pół litra lodów to kilka piw przed telewizorem.

Te momenty „bezużytecznej” przyjemności są nam po prostu potrzebne. I, tak bogiem a prawdą, wcale nie są bezużyteczne. Dostarczają endorfin, pozwalają odpocząć przepracowanemu mózgowi i pobudzają wyobraźnię. Co z tego, że bohaterka „Domu nad rozlewiskiem” Małgorzaty Kalicińskiej wychodzi obronną ręką z każdej opresji? Czytając tę książkę, to JA jestem tą bohaterką i to JA wygrywam jej bitwy. Dlaczego miałabym sobie odmawiać tej przyjemności? Mało mam własnych, realnych, życiowych problemów? Muszę sobie jeszcze czytać wyłącznie o porażkach innych?

– Moja córka nigdy nie dostanie do swoich niewinnych rąk „Ani z Zielonego Wzgórza!” – mówi Agnieszka, prawniczka z Poznania. Dlaczego? Bo te książki robią krzywdę, sieją spustoszenie, wygryzają mózg, a w jego miejsce upychają różową watolinę!

Przyznajcie się, ile z Was czytało Anię z Zielonego Wzgórza – i czy czujecie przez to watolinę zamiast mózgu? Ba, powiedziałabym wręcz, że dzieci powinny zaczynać od lekkiej literatury, właśnie po to, by się w literaturze rozkochać, by się rozczytać i z czasem dopiero sięgnąć po Zolę. Gdyby matka zabrała mi Anię Shirley, zabrałaby mi też słoneczny, zielony świat pełen przygód, który w pewien sposób pomalował moje własne dzieciństwo tymi kolorami.

Zastanawiam się, jakie książki będzie czytać córka Agnieszki, prawniczki z Poznania – i jak to wpłynie na jej dzieciństwo. Czy córka Agnieszki będzie też całymi dniami ćwiczyć grę na skrzypcach, zamiast beztrosko wygryzać sobie mózg łażeniem po drzewach? Czy będzie zmuszana do sudoku zamiast zabawy lalkami? Na lekcjach plastyki będzie miała zakaz malowania słoneczek?

Nie wierzę w „złą” literaturę. Nie wierzę w „złe” filmy. Znam kilku poważnych krytyków literackich, którzy raz na miesiąc zapodają sobie zwykły kryminał celowo – żeby odpocząć i odnaleźć na nowo czystą, pochłaniającą przyjemność z czytania. Nie spada im od tego IQ. Nie zabijają później na ulicach. Po prostu jedzą swoją zasłużoną porcję lodów.