Hej, przez żywieckie pola!

Nigdy nie przepadałam za polskimi górami, choć sama mam korzenie w Żywcu. Góry kojarzyły mi się zawsze z zapchanymi Krupówkami, tandetnymi ciupagami za 10zł, kolejkami do wyciągów i zniszczonymi na kamieniach nartami. Świat zrobił się nagle mały, wszędzie mamy blisko, znajomi podróżnicy wysyłają mi takie zdjęcia z Nepalu, Kilimandżaro i Andów, że oklepane pocztóweczki z „zachwycającym Morskim Okiem” nie robią już na mnie wrażenia. Właściwie od kiedy po raz pierwszy pojechałam na narty we włoskie Dolomity, polskie góry przestały dla mnie istnieć…aż do momentu, gdy na początku września tego roku pojechałam w Beskid Żywiecki. To była wycieczka zorganizowana przez dziewczyny z Żywca Zdroju i głównie chodziło w niej o zobaczenie fabryki, gdzie rozlewa się wodę źródlaną do butelek.

Poza fabryką jednak zapadło mi w pamięć coś innego. Coś, co rzeczywiście jest ogromną zaletą polskich gór i dla czego warto te góry odwiedzać. Mam na myśli górali. I nie mówię o tych poprzebieranych zakopiańskich biznesmenach ze straganami, którzy chętnie wycwaniaczą cię na kilkadziesiąt złotych. Mówię o tych , którzy wyglądają tak jak my, ubierają się tak jak my, mówią po polsku tak jak my – ale oprócz tego mają w zanadrzu drugi język, którego my nie rozumiemy i całą, piękną góralską tradycję wpompowaną do krwi od małego. Wystarczy z nimi chwilę pogadać by odkryć to drugie dno.

Tradycja lokalna.
Józek (nasz górski przewodnik) powiedział, że jest w stanie rozpoznać po akcencie, skąd pochodzi jego rozmówca. Z dokładnością do 20 km. :) Nauczył nas też piosenki „Sarna”. To nie tylko piosenka góralska. To piosenka żywiecka. I mam wrażenie, że każdy góral z Żywca ją zna (sprawdziłam na kilku młodych i starych). No to teraz spytajcie dwudziestolatka z Warszawy o jego ulubioną mazowiecką piosenkę ludową. Już nawet nie musi jej śpiewać (choć Józek zaśpiewał), ważne żeby znał. Wy znacie swoje regionalne piosenki ludowe? No właśnie…

A pamiętacie moment, gdy koniakowianki zaczęły robić stringi na szydełku? To był hit! Tak właśnie ewoluuje tradycja, by zadowolić współczesnego odbiorcę. Osobiście jestem też wielką fanką tych białych góralskich spodni ze zdobionym rozcięciem na nogawce. Ktoś wie, jak to się nazywa i gdzie można takie kupić?

Jest jeszcze góralska duma.
Mam kumpla podrywacza, który miał w zwyczaju zakochiwać się w swoich pracownicach. Romanse trwały przeważnie dość krótko, nie wiązał się z nimi żaden mobbing, awanse i degradacje, ale jak to w romansach – ktoś na końcu miał złamane serce. Kumpel dostał propozycję pracy w górach. Dawaliśmy mu dwa, góra trzy miesiące – i nie myliliśmy się. Zakochał się w góralce, odkochał po miesiącu, góralce było przykro, zaczęły się listy od pracowników ze skargami na dyrektora. Kumpel już nie pracuje w górach.

Górale mogą pochodzić z maleńkich, zabitych dechami wioch, ale nigdy nie będą się swojego pochodzenia wstydzić. Nie będą się napinać i nazywać warszawiakami po miesiącu mieszkania w stolicy, nie spotkałam też jeszcze u górala „Kompleksu Krakusa” czyli zadzierania nosa i nienawiści do Warszawy. Spotkani przeze mnie górale po prostu nie muszą nikomu niczego udowadniać. Oni Warszawy ani nie kochają ani nie nienawidzą. Za to z przyjemnością zarobią trochę hajsu na jakimś frajerze, który na Starym Żoliborzu chce sobie wybudować dom w stylu góralskim.

Podziwiam też w góralach to, że zawsze mieli do szkoły (albo ze szkoły) pod górkę i w związku z tym mają łydki twarde jak kamienie. Góral może pić i palić a i tak będzie się rozgrzewał wtedy, gdy Ty już będziesz umierać z zadyszki. No właśnie.. pić… śliwowicy nie pije się tak jak wódki w Zakąskach – Przekąskach. Z tą panną trzeba ostrożnie, z przerwami i zagrychą. Co delikatniejsi mogą paść po dwóch kieliszkach.

Wróciłam z Beskidu Żywieckiego z ogromnym niedosytem. Polubiłam górali tak samo, jak od zawsze uwielbiałam Kaszubów – za dumę, szczerość, otwartość i miłość do swojej ziemi. Z braku czasu nie udało nam się nawet podjechać po stringi z Koniakowa. Podobno można je kupić w Cepelii każdej, ale to przecież nie to samo…