Jak to jest prowadzić blogerską działalność gospodarczą?

#współpraca

Gdy założyłam moją działalność gospodarczą w 2008 roku, moja paryska współlokatorka nazwała mnie najbardziej przedsiębiorczą ze wszystkich jej znajomych. To dlatego, że w tamtych czasach firmy mieli starzy ludzie, a ja miałam ledwo 26 lat, jeszcze nieobronione magisterium i przekonanie, że całe życie przede mną. To nie była prawda. To znaczy była, ale jeśli miałabym wehikuł czasu, mogłabym przenieść się w przeszłość do …załóżmy 2000 roku i przekazać sobie z przeszłości jedną myśl, to byłaby nią:

„Nie czekaj zrealizacją pomysłów na później, rób teraz, wszystko, odprojektów artystycznych, przez zawodowe aż do prywatnych marzeń”.

A zaraz potem dodałabym:

„Spokojnie,dziewczyno, jeszcze nie raz się zakochasz”.

 

Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, że ta moja pierwsza działalność gospodarcza to nie było blogowanie. W tamtych czasach na blogach się nie zarabiało. Prowadziło się je dla czystej przyjemności trollowania ludzi, ćwiczenia erystycznych skilli i czytania plotek o sobie na Gronie. Jeśli jesteś, czytelniku lub czytelniczko, przed trzydziestką, to pewnie nawet nie wiesz, że Grono to był kiedyś taki Facebook, tylko bez edgeranku i reklam. Fajnie tam było.

Fun-fact: pierwszą moją kampanię blogową, choć była duża (bo całoroczna, obejmująca jeden wpis miesięcznie, co w tamtych czasach było ewenementem), zrobiłam jako osoba fizyczna a nie jako przedsiębiorczyni. Po prostu nie chciało mi się łazić po urzędach i zmieniać typu działalności z produkcji wideo na blogowanie. Poza tym oficjalnie nie było czegoś takiego jak blogowanie, więc Segritta.pl została między innymi wydawnictwem.

Pierwszą fakturę związaną stricte z blogowaniem wystawiłam w 2012 roku. Od tamtej pory w sumie wystawiłam ich 93.

Czy to dużo? Dla blogera, który pisze czysto hobbystycznie: pewnie tak. Dla blogera, który podchodzi do publikowania bardzo biznesowo: nie. Wiele moich koleżanek po fachu od początku zakładało, że celem promocji ich blogów będzie osiągnięcie stanu, w którym każdy z publikowanych na blogu tekstów będzie tekstem sponsorowanym. Dla nich 12 współprac miesięcznie to jest standard. Nie widzę w tym nic złego, zwłaszcza, że wartość blogera i bloga zawsze koniec końców weryfikuje publika – a ta, jeśli wciąż czyta, komentuje i bawi się dobrze, najwyraźniej wystawia pozytywną opinię. Bo, wbrew obiegowej opinii…

Można pisać fantastyczne, merytoryczne i ciekawe wpisy sponsorowane.

Ja wiem, że niektórzy ludzie wciąż żyją w latach 90’ i wydaje im się, że jak człowiek za coś dostaje pieniądze, to automatycznie przestaje to robić dobrze, ale spójrzmy prawdzie w oczy: lajkami i szacunkiem w piecu nie napalisz. W pewnym momencie blogowania stajesz przed trudnym wyborem:

  • znaleźć sobie bogatego męża.
  • zacząć zarabiać na blogowaniu.
  • rzucić tego bloga w cholerę.

Decydując się na zarabianie na blogu, nie musisz od razu iść ścieżką uberbiznesową i inwestować 6 tysięcy miesięcznie w promocję na Fejsie (choć tak też można i niektórzy blogerzy tak właśnie zrobili, dzięki czemu rozkręcili blogi od zera do prosperujących w ciągu zaledwie jednego roku). Możesz sobie coś pisać, coś focić, coś rysować w wolnym czasie i czekać, aż treść okaże się na tyle ciekawa, że rozejdzie się po mediach społecznościowych pocztą pantoflową. Możesz też wybrać model pośredni. Ja miałam to szczęście, że dzięki wczesnym początkom (zaczęłam pisać bloga w 2005 roku) miałam już sporą popularność na wstępie i nie musiałam inwestować pieniędzy w marketing bloga. Ale… musiałam pamiętać, że (cytując Michała Szafrańskiego) walutą przyszłości jest zaufanie. Dlatego od początku trzymam się stalowo kilku zasad dotyczących tekstów sponsorowanych:

  • Nigdy nie promować czegoś, czego bym nie poleciła przyjaciółce.
  • Nigdy nie pozwalać reklamodawcy na ingerencję w mój styl lub opinię.
  • Nigdy nie ukrywać faktu, że jakiś tekst na blogu jest wynikiem współpracy z marką.

Ten model sprawdza się całkiem nieźle, stali czytelnicy już przywykli, że raz na jakiś czas publikuję coś w ramach współpracy z marką. Nie lubię robić tego zbyt często – ale jestem strasznie dumna z każdej współpracy, jaką udało mi się przeprowadzić, bo są starannie wyselekcjonowane. Współpracowałam już między innymi z operatorami sieci komórkowych, markami samochodowymi, wydawnictwami, producentami gier komputerowych, miastami, producentami sprzętu AGD, producentami kosmetyków, ministerstwem środowiska, stacjami telewizyjnymi, sklepem z ekologicznymi skuterami, producentem soczewek okularowych, najlepszym sklepem z kawą… a dziś z Idea Bankiem, który chce się pochwalić ofertą kredytową (o niej opowiem na końcu).

Od 2012 do dziś (czerwiec 2019) wystawiłam faktury na w sumie 587 tysięcy złotych (+ VAT). Pół miliona.

To są faktury stricte za kampanie reklamowe na blogu (nie za np. wystąpienia, prowadzenie eventów, szkolenia czy pozablogowe publikacje). Od tego oczywiście trzeba odjąć podatek, odliczyć koszty uzyskania przychodu, ale i tak jestem z siebie dumna, bo pamiętam jak zarejestrowałam moją działalność gospodarczą, poszłam z pierwszą wizytą do księgowej i liczyłam na to, że na pożegnanie ona będzie mi życzyć wysokich sum na fakturach, a ona powiedziała:

Życzę pani, żeby przetrwała pani pierwszy rok, bo 80% firm upada w pierwszym roku.

I miała rację. Zanim rozkręciłam blogowanie i zainwestowałam swój czas całkowicie w ten jeden rodzaj działalności, próbowałam walczyć o klienta z bardzo dużą konkurencją w branży wideo. Z marnym skutkiem. Tak marnym, że zawieszałam działalność, gdy nie było mnie stać na opłacenie ZUSu. Dopiero od tego 2012 roku ruszyłam z kopyta. A i tak te lata różnie się układały… Były miesiące świetne – były takie, że zastanawiałam się, czy jednak nie iść gdzieś na etat i przestać martwić się ile potrwa sezon ogórkowy. Najwyższa faktura, jaką wystawiłam, była na 30 tys. zł. Najniższa: na 300 zł. 

Dla jednych moje zarobki mogą wydawać się wysokie – dla innych to „nic” w porównaniu z obiegową opinią na temat blogerskich zarobków.

Bo wiele osób myśli, że kilkanaście (a czasem kilkadziesiąt) tysięcy miesięcznie to standard, podczas gdy naprawdę zarabia tyle niewiele naprawdę topowych influencerów. Zdecydowana większość blogerów nie zarabia nic a garstka zarabia tyle, żeby się po prostu z tego utrzymać. Licząc średnią miesięczną z mojego przychodu blogerskiego, wychodzi coś pomiędzy 6 a 7 tysięcy, ale musicie wiedzieć, że to kwoty przed opodatkowaniem oraz że nie wszystkie lata i miesiące były dobre – pierwszy rok i kilka ostatnich (ze względu na to, że zostałam mamą dwóch chłopców i to mnie absolutnie pochłonęło czasowo i energetycznie) były finansowo gorsze. Na początku dlatego, że blogosfera się rozkręcała – ostatnio dlatego, że weź tu kobieto miej dwójkę małych dzieci i efektywnie pracuj ;)

Fun-fact: sezon ogórkowy w blogosferze to wcale nie wakacje, tylko początek roku. Po bardzo intensywnym grudniu można jechać na urlop, bo między styczniem a marcem jest stosunkowo mało pracy. A przynajmniej ja i kilku moich najbliższych blogerskich znajomych tak zauważyliśmy. To nie musi być reguła, a przynajmniej nie we wszystkich tematykach blogowania.

Czy są jakieś minusy bycia blogerem – przedsiębiorcą?

Jak w każdej innej Jednoosobowej Działalności Gospodarczej – największym Twoim wrogiem jesteś Ty sam, bo musisz umieć sam sobie być szefem, sam sobie narzucić deadline’y, pilnować czasu pracy i bezustannie się motywować – jednocześnie znajdując czas na rodzinę i przyjemności. Lenistwo jest fatalnym doradcą. I naprawdę dobrze, jeśli masz w tej swojej działalności wsparcie partnera lub partnerki. To może być dowolne wsparcie: psychiczne, zawodowe lub np. świadomość, że w razie czego on ma etat i będziecie mieli co do gara włożyć w gorszych chwilach Twojej firmy.

Ogrom, naprawdę OGROM czasu zabiera… odpisywanie czytelnikom. Zwłaszcza na instastories, a właściwie w prywatnych wiadomościach, które pełnią funkcję komentarzy na tychże. Zaraz potem jest odpisywanie na maile i ogarnianie wszystkich propozycji, umów, tematów i pomysłów na kampanie. Potem jest tworzenie treści, poszukiwanie informacji, uczenie się do wpisów, robienie zdjęć i obróbka. Najmniej czasu zajmuje samo pisanie. Tak jest u mnie. Ale u innych proporcje mogą być trochę inne. Jedno jest pewne – przeciętny internauta jest zawsze zaskoczony, że blogowanie zajmuje aż tyle czasu. Bo on widzi tylko efekt, a nie schowaną za tym efektem pracę.

Czy bloger ponosi jakieś koszty?

No ba! Począwszy od tego podstawowego kosztu komputera, aparatu, telefonu i internetu – po koszta wyjazdów, testowanych produktów, usług i atrakcji – aż do np. fryzjera i sukienki na występ w telewizji śniadaniowej lub koszt kursu w temacie, o którym głównie piszesz. Jeśli ponosisz uzasadniony koszt jakiejś swojej notki na blogu lub zdjęcia na instagramie, to jest to Twój koszt uzyskania przychodu. Obecnie jednym z głównych wydatków – zwłaszcza tych początkujących blogerów – jest promocja wpisów na Facebooku. Bo niestety algorytm tak mocno obciął twórcom zasięgi, że nawet dysponując dużą liczbą fanów na fanpage’u bez płatnej promocji posta nie dotrzemy nawet do połowy z nich. Jak już pisałam wcześniej – część popularnych dziś blogerów dzięki takiej promocji w ciągu pierwszego roku blogowania wspięło się na wysokie pozycje w rankingach popularności blogerów.

Ale… zanim postanowisz zainwestować tak duże pieniądze w start bloga, zastanów się, czy blogowanie to jest coś dla Ciebie. Czy będziesz w stanie poświęcać temu kilka lub czasem kilkanaście godzin dziennie? Czy lubisz pisać? Czy ludzie lubią Cię czytać? Czy nie wyczerpie Ci się wena po kilku miesiącach? Czy umiesz w Facebooka i Instagrama? I czy masz za sobą choć pół roku próbnych publikacji, które pozwolą odpowiedzieć na te powyższe pytania twierdząco…? Bo wiesz, tak gdybać hipotetycznie to sobie można. Ale zanim weźmiesz kredyt lub wydasz na ten jeden cel całe swoje oszczędności, to lepiej mieć przekonanie graniczące z pewnością niż mgliste marzenie bez planu. :)

Partnerem tego wpisu jest Idea Bank i jego Kredyt Fair.

W ramach tej oferty przedsiębiorca lub przedsiębiorczyni mogą ubiegać się o kredyt w wysokości do 500 tysięcy złotych. Warunkiem wnioskowania jest przetrwanie z Działalnością Gospodarczą tego pierwszego, newralgicznego roku. Przy wnioskowaniu bank nie wymaga dokumentów finansowych z ZUS i US. Miesięczna rata to 0 zł. Jednorazowa prowizja wynosi 7,99%.

W idealnym świecie każdy z nas miałby możliwość rozwijania swojej kariery zawodowej stopniowo, w oparciu o własne oszczędności lub wsparcie finansowe rodziców. Ale wiem, że nasze realia nie zawsze na to pozwalają. Dlatego czasem warto sięgnąć po kredyt. Namawiam Was na to, żeby robić to z głową, zawsze dobrze przemyśleć taką decyzję i zawsze, ale to zawsze, najpierw wymyślić jakiś racjonalny plan w oparciu o solidny research w danej dziedzinie. I nie stawiajcie wszystkiego na jedną kartę. Jeśli potrzebujecie kredytu, by rozhulać swoją działalność influencerską, najpierw zróbcie rozbieg na pusto, po prostu inwestując swój czas w publikowanie treści, które nie wymagają dofinansowania. I dopiero potem, jeśli poczujecie, że to ma sens i dobrze się rozwija, pomyślcie nad kredytem.

Jeśli planujecie zostać profesjonalnymi blogerami, życzę Wam przede wszystkim tego, co moja księgowa: przetrwajcie pierwszy rok. A potem nic tylko zdobywać świat :)