Jak nie pomalowałam lodówki na czerwono

kolaz 1

Kupiłam w Czaczu piękną retro-lodówkę. Kremową, z klamkami i zaokrąglonymi krawędziami. Tak piękną, że śniła mi się po nocach, wkomponowana w moją nienarodzoną jeszcze, biało – drewnianą kuchnię, wypełniona jajkami, majonezem, colą, Jackiem i lodem. Mścisław zasadził mi w głowie jeszcze jeden pomysł, który zdecydowanie podniósłby i tak wysoką zajebistość lodówki.

Pomalujesz ją sobie na czerwono, he said.
To banalnie proste, he said.

I te właśnie marzenia doprowadziły mnie do dzisiejszego poranka, gdy o 9 rano wstukałam w gugle „lakiery samochodowe warszawa” z zamiarem zakupu czerwonej farby, z którą potem miałam pojechać do Mścisława (gdzie jest lodówka, ogród i przeróżne narzędzia majsterkowicza łącznie z pistoletem do lakierowania lodówek. I samochodów. I właściwie czegokolwiek).

Znalazłam sklep z lakierami w centrum (sklep o wdzięcznej nazwie „Farbuś”), więc dzwonię, żeby się upewnić, że działają i mają lakiery.
– Dzień dobry w ten piękny środowy poranek!
– Dzień dobry! – odpowiada równie radosnym głosem pani po drugiej stronie słuchawki.
– Chciałabym pomalować lodówkę na czerwono. Takim czerwonym lakierem jak Ferrari testarossa. Mam ten… no.. taki pistolet czy coś jak to się nazywa… do malowania i tylko chciałabym się dowiedzieć, czy mogę teraz do Was przyjechać i wybrać sobie farbę.
– Momencik – odpowiedziała pani, po czym usłyszałam, jak zwraca się do kolegi – Roman! Pani chce sobie pomalować lodówkę jak samochód pędzlem. Mamy jakieś takie farby?
– Nie nie! – pozwoliłam sobie przerwać – Nie pędzlem, tylko takim pistoletem. Takim dyfuzorem jakby. Aerografem. Nie wiem, jak to się nazywa. Na czerwono.
– Kolega teraz zajęty. Klienta ma.
– Rozumiem. To niech mi pani tylko powie, czy macie w ogóle jakiś wybór farb na miejscu.
– Mamy. Na zamówienie.
– Czyli musiałabym czekać..?
– Nie. Musi pani poczekać, bo kolega, który się tym zajmuje, będzie za godzinę.

Oszczędzę Wam dalszej części rozmowy, bo dość długo się dogadywałyśmy. Koniec końców przyjechałam jednak do Farbusia, powiedziałam panu, czego szukam i pan mi zrobił jakąś mieszankę pigmentów, która miała być zbliżona kolorystycznie do czerwieni Ferrari, ale nie dokładnie taka sama, bo to kolor zastrzeżony i pilnie strzeżony.

Jadę więc z tą farbą do Mścisława. Przyjechałam akurat wtedy, gdy w kombinezonie majstrował coś przy samochodzie a jego kumpel malował deski do Tarantira (nie pytajcie, kiedyś Wam opowiem). Pokazałam lakier.
– No śliczny. Tylko czemu taki… różowawy?
– Jak to?! Czerwony miał być.
– No, a jest różowawy – wtrącił Ned.

Pal diable. Ładna ta czerwień, podoba mi się, ja tam różu nie widzę. Pytam Mścisława, co teraz robić. Okazuje się, że trzeba lodówkę całą rozmontować i wyjąć jej klamki. Godzinę się z tym mocowałam, bo drzwiczki tak łatwo z zawiasów nie odchodziły, plastikowe listwy na wczepy nie zawsze się dawały łatwo zdjąć a klamki to już w ogóle się nie dawały rozkręcić, bo nie wiadomo, jak były zamontowane. Parę godzin to rozkminialiśmy, próbując je różnymi sposobami rozkręcać, szukając śrub, zaglądając pod uszczelki, no ni cholery się nie dało. Poddałam się i postanowiłam je w coś zawinąć i lakierować „obok”, pod kątem. Ale ale. Nie od razu do lakierowania zabrać się można, bo najpierw trzeba stary lakier zmatowić. Nie wiem, ile mi to zajęło, ale pół dnia szlifowałam te wszystkie, cholerne części lodówki papierem ściernym z wodą, aż powierzchnia utraciła swój pierwotny blask. Zeskrobałam też nożem jakieś stare naklejki na niezniszczalnym kleju, który nie dał się normalnie zmyć i zdjęłam srebrne literki „Gorenje” z drzwiczek. Czuję, że jutro będę miała zakwasy. Jak ten dzieciak z Karate Kid, któremu mistrz Mijagi kazał woskować samochody ruchem okrężnym dłoni, by się młody nauczył walczyć.

W międzyczasie spadło trochę kropel deszczu, który nas wszystkich przeraził oraz zjedliśmy pizzę, grzejąc się przy elektrycznym kaloryferze jak troje żuli przy koksowniku, bo nam ręce grabiały od pracy w temperaturze 9 stopni. Aaaa… zapomniałabym, że przez cały czas byłam ubrana w odzież ochronną czyli biały kombinezon po mamie Mścisława, w którym wyglądałam jak Pi lub Sigma w wersji albinoskiej i jakies stare buty typu kozaki do kolan, które czyniły z Pi lub Sigmy taką lekko pornograficzną postać SM. Celowo nie mam zdjęć. Zginęły. Nie ma. Pogódźcie się z tym.

Lodówka została zmatowiona. Mścisław wyjął pistolet i nalał w niego trochę farby. „taka różowawa jakby” – skomentował Ned. „Chyba ty” – odgryzłam się. Włączyliśmy sprzęt. I sprzęt nie działał.

– Wiesz, jak malowaliśmy Tarantiro, to było wszystko ok, a potem się spierdoliło – powiedział Ned – to znaczy przestało działać dobrze.
– Zrozumieliśmy to „spierdoliło”. – spojrzałam na niego wymownie.

Mścisław ma takie urządzenie, które kupił sobie chyba kiedyś w zakupach Mango, bo tam na pewno widziałam reklamę tego ustrojstwa. Małe, plastikowe coś, w co nalewa się wody, wkłada się do środka zegarek lub biżuterię i włącza ultradźwięki, które wszystko czyszczą. Rozmontowaliśmy więc pistolet na najdrobniejsze części, wsadziliśmy je wszystkie to tego ustrojstwa, zalaliśmy rozpuszczalnikiem, włączyliśmy do prądu, a Mścisław, luzacko trzymając zapalonego papierosa w ustach włączył przycisk „on”. Nie no luz. Już wiemy, że nie wybucha się w powietrze, gdy się połączy prąd, ultradźwięki, łatwopalną substancję i palącego człowieka w jedno. Ustrojstwo coś tam pobuczało, poczyściło i pistolet zaczął jakby działać. Jakby, bo nie działał idealnie. Raz pryskał więcej, raz mniej.

Zaczęliśmy malować lodówkę. To znaczy Mścisław zaczął, bo oczywiście wszyscy wiemy, że kobiecie zostawia się szlifowanie i czyszczenie – a najprzyjemniejszą część pracy, czyli malowanie, robi się samemu. Wstrętna, męska, szowinistyczna świnia.

– Wiesz co, Mati? – odezwał się Ned. – jakaś taka ta farba… nie wiem… różowa jakby.

Mścisław pomalował górę lodówki i cześć boków, robiąc dziką ilość zacieków.

– To przez ten cholerny pistolet – powiedział.
– Jjjjasne. Daj, ja to zrobię.

Malowałam dalej sama, obserwując, jak zachodzi słońce. W połowie drugiej ściany lodówki było ciemno jak w dupie, więc Ned włączył mi reflektor. Malowałam dalej, aż pistolet znow przestał działać. Ale tak zupełnie. Kaput. Wrócił Mścisław.

– O. Ile zacieków!
– To przez ten cholerny pistolet. – powiedziałam.

I tak sobie stanęliśmy we trójkę, po ciemku, przed oświetloną reflektorem lodówką z różowawymi zaciekami, z jedną niedokończoną ścianą i stojącymi obok zupełnie niepomalowanymi drzwiczkami i topem. Zapaliliśmy, spojrzeliśmy po sobie i postanowiliśmy zawieźć to wszystko do lakiernika.

Ale to jutro.

kolaz 2

kolaz 3

kolaz 4

kolaz 5

Pomalujesz ją sobie na czerwono, he said.
To banalnie proste, he said.