Jak rozmawiać z paniami Halinkami

IMG_2964

Zostały nam w różnych starych sklepach, urzędach i dziekanatach prawdziwe relikty obsługi klienta w postaci pań Halinek. Są one o tyle zaskakujące, że wolny rynek i nowoczesny marketing nauczył nas już, że klienta się rozpuszcza, rozpieszcza i traktuje jak króla. Obsługa klienta w każdym właściwie sklepie czy punkcie usługowym przebiega w atmosferze wdzięczności, że się w ogóle tam pojawiliśmy a pracownicy nie mają prawa być zmęczeni, poirytowani lub zbyt zajęci, by się nami zająć. Zawsze przyjmują nas z uśmiechem na twarzy, cierpliwością i z dużym szacunkiem. A tu nagle przychodzimy np. do dziekanatu i już przekraczając próg pokoju, stajemy się dziećmi. Jesteśmy zbywani, onieśmielani, obsługiwani z wyrazem wielkiego niesmaku na twarzy i prawdziwą łaską, że się w ogóle ma dla nas czas. Ponieważ pani Halinka ma nad nami władzę (to od niej zależy, czy sprawa zostanie załatwiona i jak szybko uda nam się ją załatwić), podporządkowujemy się tym regułom.

Nie lubię ani tej postawy halinkowej – ani usłużnej i myślę, że najfajniejszą obsługą klienta jest ta życzliwa, ale i ludzka. To, że nie lubię być traktowana jak upierdliwy petent przeszkadzający w piciu herbaty nie oznacza, że chcę wiecznie, szeroko uśmiechniętego pana, który będzie przytakiwał każdemu mojemu słowu. No, ale wracając do pań Halinek…

Całe życie mnie panie takie babsztyle onieśmielały. W rozmowach z paniami w dziekanacie zawsze traciłam język w gębie, zaczynałam się jąkać, nerwowo uśmiechać, chodzić na paluszkach i w każdy możliwy sposób wyrażać wielkie poszanowanie dla nich i ich pracy. Było to dość uwłaczające, ale po prostu nie umiałam nad tym zapanować. Dopiero niedawno dorosłam na tyle, że naprawdę trudno mnie zdeprymować w jakikolwiek sposób. Co więcej – przejawiam ten rodzaj buty w kontaktach z nieuprzejmą obsługą, że zaczyna mnie pierdolić, czy sobie tym nagrabię czy nie. I choć wiem, że z panią w urzędzie lepiej być ostrożnym, bo mi może nie raz życie utrudnić – nie dam się już zbyć obcesowym tonem. Z takim nastawieniem przyszłam dziś ubezpieczyć samochód do urzędu.

Podchodzę do kontuaru, gdzie ubezpieczam auto od 6 lat. A tam inna pani niż zwykle.

– Dzień dobry. U pani Ewy zwykle się ubezpieczałam tutaj. Nie ma jej dziś?
Pani Halinka unosi pogardliwy wzrok znad herbaty i wskazuje na jakąś kartkę gdzieś między druczkami a kwiatkiem na blacie przede mną. Jest na niej napisane „Informacja”.
– Hm… – odpowiadam – czyli ubezpieczenia są teraz przeniesione w inne miejsce…? A gdzie? – pytam z niegasnącym, uprzejmym uśmiechem.

Pani Halinka wzdycha i wyraźnie poirytowana wskazuje na jakąś inną karteczkę spośród pierdyliarda innych karteczek przede mną. Ktoś wydrukował na niej napis: „ubezpieczenia: pokój nr 3”.
– Pokój numer trzy. – potwierdza treść karteczki.
– Rozumiem – kiwam głową – a może mi pani powiedzieć, gdzie jest ten pokój numer trzy?
Irytacja pani Halinki sięga zenitu. No jak ja mogę tak ją męczyć, jak ona ewidentnie jest mega zajęta piciem herbaty?! Czy ja sobie wyobrażam, że stanowisko „informacja” ma służyć informowaniu mnie o czymkolwiek?
– Przy wejściu. Pokój numer trzy.
– Ma pani na myśli wejście do głównej sali urzędu czy w ogóle do budynku? – pytam, choć jeszcze pięć lat temu dyskusja nie zabrnęłaby tak daleko. Pewnie biegałabym po urzędzie i szukała tego numeru na własną rękę.
– TAK. Przy wejściu. – odpowiada pani Halinka z emfazą.

I wtedy sobie poszłam.
Nie mówiąc „dziękuję”.
Ale jej pokazałam.

A potem zrobiło mi się głupio, bo przecież powinnam była podziękować. I jeszcze głupiej mi się zrobiło, gdy chwilę później wzięłam numerek w celu załatwienia kolejnej sprawy i przez ułamek sekundy bałam się, że mnie automat skieruje do pani Halinki. Wciąż się tych bestii boję. Stara baba po trzydziestce no.

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że panie Halinki są prywatnie przeważnie bardzo miłymi, serdecznymi paniami. Po prostu chyba na szkoleniu do pracy w urzędzie każe im się ćwiczyć obcesowość i pogardę wobec petenta. Nie mieszają pracy z życiem prywatnym. Może to i zdrowe… :)