Kocha, lubi, krytykuje.

Dziś wpis z kategorii „higiena osobista”. Otóż znam takiego jednego faceta, nazwijmy go Stefan, choć wcale się tak nie nazywa. Znam tylko jednego Stefana, był wysokim, chudym Stefankiem w mojej klasie w podstawówce, a teraz wyrósł na przystojnego Stefana, ale to nie będzie o nim. Ani też o kocie mojej przyjaciółki, który ma na imię Stefan i jest czarny jak godzina 18 w listopadzie w Warszawie. Będzie o takim Stefanie, który przez wiele lat przyjaźnił się z …nazwijmy go Bolkiem.

Pewne przykre zdarzenia sprawiły, że ta wieloletnia przyjaźń się posypała i raczej nie powstanie jak Feniks. Mimo długiej historii i hektolitrów wspólnie wypitej wódki. Ale nie o tych wydarzeniach chcę Wam opowiedzieć, tylko właśnie o tych starych, dobrych wódczanych czasach, które teraz wspominam i w których była jedna dość charakterystyczna rzecz: otóż Stefan, choć zwał Bolka swoim przyjacielem, dość często na niego narzekał. I narzekał to mało powiedziane. Generalnie było czuć mocno i wyraźnie, że Stefan uważa Bolka za niezbyt fajnego gościa. Na spotkaniach całej paczki wyrzucał mu różne przewinienia, niewybrednie go określał, piętnował pewne jego zachowania. Na spotkaniach bez Bolka również chętnie podejmował jego temat, krytykując go od stóp do głów niczym Horodyńska dla rubryki „kit czy hit”. A mimo wszystko nazywał go przyjacielem i regularnie się z nim spotykał.

Znam też ex-małżeństwo, które za czasów swojej „świetności” również się nie lubiło. Ona narzekała na niego w rozmowach z przyjaciółkami, on szukał tylko okazji, żeby się z nią nie widywać zbyt często. A jednak się zaręczyli, hajtnęli, a po dość krótkim czasie rozwiedli. W bólu i rozpaczy, zapijając to miesiącami na mieście, płacąc frycowe w postaci płaczu, żalu i poczucia zmarnowanego czasu. Całe szczęście, że w międzyczasie nie spłodzili dzieci.

I ja czegoś tu nie rozumiem.

Po cholerę tkwić w relacji z kimś – z kim absolutnie nie musimy się przyjaźnić, mieszkać lub sypiać – kto budzi w nas takie negatywne emocje? Przecież to się i tak zawsze źle kończy. Albo nawet gorzej – nie kończy się i tak sobie żyjemy w toksycznym związku, psując sobie cenne lata naszego życia, które mamy przecież jedno, jedyne, niepowtarzalne, pełne wielu okazji i możliwości.

Kumam jeszcze motywację kogoś, kto jest zmuszony w tym tkwić. Jak na przykład taka kobieta uzależniona finansowo od faceta, bo „siedzi w domu”, wychowuje dzieci, sprząta, gotuje, ale nie dostaje wynagrodzenia i nie ma za bardzo jak się utrzymać bez toksycznego partnera, który wpłaca coś na wspólne konto co miesiąc, żeby było co do gara włożyć. Albo taki pracownik, który ma toksycznego szefa, ale to dobra praca i nie chce jej stracić. Albo taka cudowna dziewczyna, którą znam, ale której członek rodziny jest fanatykiem religijnym i ona musi akceptować jego obecność w swoim życiu, bo jej mama chce mieć jednak całą rodzinę w komplecie na imprezach imieninowych i innych weselach.

Ale toksycznych przyjaciół lub toksycznych par niezależnych finansowo nie rozumiem. Jest to tak destrukcyjna więź, że naprawdę warto ją uciąć jak zagangrenioną nogę. Tak, będzie bolało. Tak, będzie trudno potem bez nogi. Ale lepiej bez nogi żyć, niż z chorą nogą zgnić w całości.

Czasem mam wrażenie, że tkwimy w takich związkach dlatego, że tak naprawdę zazdrościmy tej drugiej „połówce” jakichś cech i z zawiści tak ją obrzucamy błotem. Albo może to jest tak, że te wady, które w niej widzimy – to są wady, których nie lubimy w nas samych. Jest jeszcze opcja „naprawię go/ją”. Ale one wszystkie są bez sensu. Tak totalnie, zupełnie bez sensu.

Trzeba się pozbyć ze swojego otoczenia ludzi, których nie lubimy.

Tak dla higieny osobistej.

Polecam.