Koncerty, czyli dlaczego nienawidzę ludzi

Dałam sobie kolejną, piątą chyba szansę na polubienie koncertów. Tyle znajomych opowiada mi fantastyczne historie z różnych Openerów i Woodstocków, że czułam, jakby coś mnie w życiu omijało. Byłam co prawda na kilku Lady Gagach, Madonnach i polskich koncertach, ale stanowiłam to kuriozum, które stoi na środku płyty, nie tańczy i z uniesionymi brwiami obserwuje śpiewający tłum. Nie brała mnie koncertowa muzyka. Jedynym koncertem, który mi się w życiu podobał, był najmniejszy koncert świata w wykonaniu grupy Marillion i było na nim chyba 10 osób. To było fajne, kameralne, miało dobrą jakość dźwięku i czuło się faktyczne połączenie z artystami. W krzyczącym tłumie na zwykłym koncercie tego nie czuję. Jakość dźwięku jest koszmarna (krzyki, przestery, zbyt silne basy na koncercie mają się nijak do czystego dźwięku z dobrego, domowego sprzętu), artysta majaczy Ci gdzieś daleko na scenie i właściwie możesz go obserwować tylko na telebimach, a to już w niczym nie różni się od oglądania koncertu w telewizji. No bez sensu.

Die Antwoord. Oni mogli zmienić wszystko. To zespół, który uprawia zupełnie mi obcy gatunek muzyczny i ci, którzy znają moje bluesowo-jazzowe klimaty, w życiu by nie powiedzieli, że wpisałabym Die Antwoord na swoją ulubioną listę kawałków. A jednak. Lubię ich. To znaczy nie konkretnie Ninję i Yolandi, bo są dla mnie zbyt kriperscy, ale naprawdę podobają mi się ich kawałki, poczucie rytmu, odwaga, teledyski. Fajne to. Dziwne i fajne. :) No to poszłam na koncert.

PO PIERWSZE: CZAS. Nie wiem, czy ja po prostu źle nie wyczytałam informacji o koncercie tego dnia, ale wydawało mi się, że skoro idzie się na koncert danego zespołu na 19:30, a przedtem jest tradycyjnie support w postaci dwóch innych, słabszych zespołów, to ten główny wykonawca będzie grał z maksymalnie dwugodzinnym opóźnieniem a support jest po to, żeby coś tam grało na czas, gdy ludzie się schodzą. Wychodzi tu pewnie mój koncertowy laicyzm, ale naprawdę nie wiedziałam, że na Die Antwoord będę musiała czekać 5 godzin.

PO DRUGIE: SUPPORT. Masłowską, która występowała jako pierwsza, zupełnie przegapiliśmy, pijąc oranżadę na tarasie Torwaru. Poszliśmy za to tuż pod scenę, zająć sobie miejsce podczas występu drugiego wokalisty, który przez ponad godzinę grał tak samo brzmiące kawałki. Spałam w tłumie skaczących ludzi. Dziwna jestem.  Nie rozumiem tej idei supportu, który gra tyle samo albo i dłużej od głównego wykonawcy. A do tego przynudza.

PO TRZECIE: NIENAWIDZĘ LUDZI. Poza koncertami ich lubię. Ale gdy stoję sobie spokojnie na swoim miejscu, a jakiś spocony, śmierdzący koleś macha sobie przy mnie rękami, co chwila w coś mi je wbijając i przewracając się na mnie, to mam ochotę mordować. To samo, gdy ocierają się o mnie jakieś wypacykowane, naperfumowane laski, zostawiając mi ślady pudru na koszulce. Albo gdy jakaś panna z tapirem na drugą wysokość głowy staje przed tobą i ci wszystko zasłania. A potem, nie wiedzieć czemu, zaczyna się odchylać  ci ten tapir w twarz pakować. Gdy kolesie biorą swoje dziewczyny na barana tuż przed tobą albo włażą na ogrodzenie trybun TUŻ PRZED TOBĄ do jasnej cholery, mimo że normalnie na stojąco też by wszystko widzieli. Gdy stoisz w tłumie pod sceną, jest gorąco i tłoczno, a grupa pijanych rosyjskich turystów zaczyna jarać te swoje rosyjskie papierosy, które mnie zapachem zabijały nawet wtedy, gdy paliłam. I dostajesz tym dymem po nozdrzach. I tylko masz nadzieję, że w rozentuzjazmowanym tłumie nie oberwiesz od żaru. Gdy mnie depczą, popychają, szturchają, pocą się na mnie i ocierają, to szczerze i dogłębnie nienawidzę ludzi.

A samo Die Antwoord zajebiste. :)

2014-08-13 01.17.34