Każda grupa ma swojego organizatora. Tylko czemu to zawsze musisz być ty.

Gdybym musiała zatrudnić w mojej firmie kogoś do organizacji – z pewnością zatrudniłabym kobietę. I wcale nie dlatego, że uważam kobiety za biologicznie lepiej do tej organizacji wyekwipowane. Bo nie myślę tak. Moim zdaniem obie płci są pod tym względem równie utalentowane (lub, oceniając po większość – równie beznadziejne ;)) – ale to kobiety są przeważnie wtłaczane w role organizatorek, więc się tego siłą rzeczy uczą, trenują, organizują, i dlatego w dorosłym życiu stają się specjalistkami od logistyki.

Wszędzie, w każdej domenie życiowej, zawodowej lub hobbystycznej musi być jakiś organizator. Bez tego się nie da. Jeśli robisz coś samemu, to sam pełnisz tę rolę. Jeśli w przedsięwzięciu bierze udział więcej niż jedna osoba – przeważnie to na jednego człowieka spada ciężar organizacji. Weźcie na przykład takie wyjście do kina – ktoś musi wybrać seans (nawet jeśli wybór filmu zapada demokratycznie, to ktoś tę grupę musi doprowadzić do porozumienia, że na polskie komedie się nie chodzi), transport (nie, kochanie, nie będziemy jechać pięcioma tramwajami, bierzemy ubera), oraz poinformowanie o ustaleniach resztę grupy (widzimy się o ósmej przed kinem. Ja zgarnę Wieśka po drodze, ty nie zapomnij kupić normalnej koli w sklepie, żeby nie kupować jej potem za milion złotych w kinie). Codzienny obiad? Trzeba wybrać danie pasujące wszystkim domownikom, zrobić zakupy, znaleźć czas na gotowanie, zebrać wszystkich do kupy w odpowiednim czasie, gdy wszyscy są na miejscu i nie są zajęci (wcześniej trzeba ich poinformować o godzinie posiłku, bo przecież jak narzeczony będzie właśnie rozwalał orki, to nie może nagle tak sobie wstać i iść na rosołek). Wyjazd na wakacje? O, tu już można by zatrudnić pełnoetatowego logistyka…

WAKACJE z biurem podróży czy z ogarniętą koleżanką?

Jeśli masz w swoim otoczeniu taką grupę ludzi, która dość regularnie jeździ na wspólne wakacje (to może być rodzina, paczka przyjaciół albo jakaś drużyna pierścienia, w której niezależnie od losowego składu zawsze znajdzie się jakiś krasnolud i elf, które się będą żarły) to najprawdopodobniej kwestie organizacyjne spadają na jedną osobę. Zgadłam? To zgaduję dalej – to jest zawsze ta sama osoba oraz ta osoba ma parę cycków i jajniki. Ta osoba musi płacić za bilety, hotel i żarcie na równi ze wszystkimi, ale to ona zajmuje się:

  • Decyzją o wyjeździe (No, kochani, zbliżają się wakacje, choć to dopiero marzec, ale trzeba będzie wcześniej wszystko zaklepać, więc dawajcie mi tu paluszki pod budkę, kto jedzie)
  • Decyzją o miejscu wyjazdu (tak, nawet jeśli to grupa decyduje, to przeważnie jedna osoba wyciąga od wszystkich tę informację, pilnuje, żeby się wszystko nie rozlazło, mediuje, znajduje „za i przeciw” różnych propozycji i strzeże, żeby na pewno nie wylądować w Egipcie, „bo najtaniej”)
  • Kupieniem biletów (to ona szuka najtańszych połączeń, sprawdza, czy terminy i godziny wszystkim pasują, kupuje bilety, ewentualnie potem bierze udział w zmianach, często płaci ze swojej kasy i potem czeka na zwroty, które nie tak znowu często przychodzą o umówionym czasie, bo przecież teraz nie mam czasu przelać, poza tym myślałem, kochanie, że ty już przelałaś, a tak w ogóle to nic się nie stanie przecież, jak nasze pieniążki przyjdą trochę później…)
  • Załatwieniem hotelu (j.w.)
  • Załatwieniem samochodu (j.w.)
  • Szukaniem atrakcji, restauracji, plaż, punktów widokowych itp. na miejscu. Rezerwacjami, zbieraniem grupy („o szóstej na dole”. „Kasia, gdzie jesteś?”. „Mirek, potem pójdziesz na basen”. „Czy są już wszyscy?”), prowadzeniem po mieście.

…A ponieważ takie wyjazdy rzadko przebiegają bez fakapów, to jeśli coś się spieprzy z lotem, hotelem, samochodem, uczestnikami itp. to przeważnie właśnie organizator zajmuje się wszelkimi poprawkami, zmianami i ratowaniem dupy całej grupy.

Nie wiem, jak u Was, ale u mnie prawie zawsze organizatorem wyjazdów jest kobieta. Na szczęście nie zawsze ja. Ale często ja. I choć zawsze są ku temu jakieś powody (jedyna pełnoletnia, jedyna z prawem jazdy, jedyna będąca w stanie założyć kasę za wszystkich, jedyna której tak naprawdę zależy na tym wyjeździe, jedyna która o tym pomyślała wystarczająco wcześnie, by było sens organizować lub cokolwiek innego, równie sensownego…), to jest to funkcja męcząca. I za każdym razem sobie obiecuję, że to już ostatni raz. Że od kolejnego wyjazdu kto inny będzie organizował.

Bo organizator ma na sobie to okropne poczucie winy w zapasie. Hm… jakby to Wam wyjaśnić. Chodzi o to, że jeśli jesteście wszyscy na lotnisku z bagażami, to organizatorowi na pewno przez myśl przelatuje, że może pomylił dni wylotu, albo że zapomniał czegoś sprawdzić i się okaże przy checkowaniu bagażu, że nie mamy wliczonego bagażu do luku i trzeba za to strasznie zabulić dodatkowo. Organizator po prostu nie może się tak totalnie wyluzować, bo wie, że jeśli coś pójdzie nie tak, to będzie JEGO wina.

RODZINNA JAZDA SAMOCHODEM

Jesteście bezdzietną parą i to on zawsze prowadzi? A to jeszcze spoko. Wasze role są wyrównane. A nawet jego czasem gorsza. On musi siedzieć i być skupiony, nie może spać, po kilku godzinach bolą go kark i oczy. I przed prowadzeniem nie może pić alkoholu. Ty zaś musisz pilnować mapy, obsługiwać telefon, podawać picie lub jedzenie kierowcy i ewentualnie pilnować, żeby nie zasnął. Easy peasy. To się zmienia, gdy macie dzieci.

Byłam kiedyś na spotkaniu prasowym portalu znajomej. Wypowiadał się tam pan psycholog, który powiedział, że w samochodzie to jego żona zawsze jest pasażerem, bo po prostu lepiej sobie radzi z tą funkcją. Bo u nich w rodzinie to już nie jest tak jak u opisanej wyżej pary. I w istocie, tak jest, gdy się jeździ z dziećmi. Do opieki nad kierowcą (woda, kanapka, telefon, rozmowa, szukanie drobnych na autostradę) i opieki nad samą podróżą (mapa, pilnowanie czasu, planowanie postojów) dochodzi opieka nad dzieciakami z tyłu. A to oznacza gaszenie pożarów (Przestańcie się kłócić. Nie bij go. Ale to nie jego wina. Podziel się z nim. Jak będziesz grzeczny, to ci kupię batonika na stacji benzynowej. Jak go jeszcze raz uderzysz, to nie ma żadnego basenu dziś. Jak nie przestaniecie, to was oddam do adopcji), pilnowanie, czy maleństwo w foteliku jeszcze oddycha. Albo czy się nie zarzygało. Podawanie chusteczek. Podawanie picia. Jedzenia. Czasem ryzykowanie życiem, odpinanie pasa i przełażenie do tyłu. No skomplikowana logistyka podróżna, która sprawia, że to miejsce pasażera jest dużo gorsze od miejsca kierowcy. Dlatego gdy usłyszałam, że pan psycholog mówi, że „oni się tak podzielili, bo żona jest lepsza w byciu pasażerem”, zabrałam głos.

Ja się nie zgadzam, że kobieta jest w tym lepsza. Ona po prostu musi to robić. Bo nie wiadomo czemu utarło się, że „prowadzenie samochodu to zajęcie dla mężczyzny”, więc na kobietę spada to, co najgorsze. Ja jestem pewna, no dobra, co najwyżej przekonana, ale jednak… że większość kobiet by się chętnie przesiadło za kierownicę i przez całe kilka godzin podróży miało spokój od zajmowania się wszystkimi wokół…

Bo jak się prowadzi, to trzeba się skupić tylko na prowadzeniu. I nie ma sprawdzania dzieci z tyłu, nie ma pisania esemesów, nie ma podawania kanapek. To wszystko robi, a przynajmniej powinien robić ten, który siedzi po prawej. Kimkolwiek jest. I to, że on ma jądra zamiast jajników wcale nie ujmuje mu szarych komórek i nie sprawia, że nagle nie jest w stanie odkręcić wody pani za kierownicą, napisać esemesa i zatroszczyć się o potomstwo za plecami. On to wszystko umie. Tylko mu się nie chce. I dlatego „bierze na siebie odpowiedzialną funkcję prowadzenia auta”, co oczywiście straaaszliwie go męczy i upoważnia do potem narzekania pół dnia, że tak długo jechał, prowadził, a teraz to mu się masaż i święty spokój należą. Nie. Masaż i święty spokój należą się pasażerowi, który był na kilkugodzinnej warcie.

urodziny

W naszej singielskiej bandzie (która się dawno rozpadła, pośrednio i bezpośrednio przez fakt, że przestaliśmy być singlami), jakoś tak wyszło, że zawsze jedna osoba wymyślała wspólne, składkowe prezenty – potem zbierała grupę, która chce się na nie złożyć, następnie zbierała pieniądze, a na końcu kupowała prezent, ładnie go opakowywała i dołączała kartkę ze skrupulatnie zebranymi podpisami składkowiczów.

To nie byłam ja. To była na to, nazwijmy ją… Kasia.

Ta osoba „obsłużyła” w ten sposób pięcioro przyjaciół w bandzie, co kilka miesięcy rzucając temat w wiadomościach i organizując prezenty. Największym problemem było oczywiście zebranie kasy. Nie że posądzać można moich znajomych o jakąś złą wolę, o nie… Chodzi raczej o słabą pamięć, brak czasu i takie, wiecie, zbywanie wszystkiego na później. Maniana czyli.

Wyobraź sobie, że ośmioro przyjaciół zadeklarowało, że chętnie zrzuci się po 50 zł. na np. Instaxa dla wspólnego kumpla. Mają podany numer konta i właściwie tylko to muszą zrobić. Przelać 50zł. Całą resztę robi ta Kasia. Kasia zbiera kasę, zamawia aparat (względnie, jedzie do sklepu), pakuje, przygotowuje kartkę, zbiera podpisy już na urodzinach, ale przed wręczeniem prezentu, czeka na moment i daje hasło „już”, które oznacza dla Ciebie, że musisz pojawić się przy jubilacie i uśmiechnąć, gdy Ci będzie dziękował. Tyle. Koniec. Fajna robota, co?

Ale gdy Kasia czekała na przelewy od wszystkich zadeklarowanych osób, okazywało się, że kasę wpłaciła tylko połowa. Dwie osoby spytały tylko o numer konta (podany wyraźnie w pierwszej wiadomości), po czym nic nie przelały. Jedna osoba powiedziała, że da w gotówce na urodzinach (nie da). Jedna osoba zaś powiedziała, że teraz nie ma kasy, ale żeby jej przypomnieć za dwa tygodnie, bo wtedy będzie miała.

W rezultacie Kasia musiała zakładać ze swoich, a potem dopraszać się kasy od tych, którzy się „złożyli”. Za niektóre prezenty od niektórych osób do dziś się zwrotu nie doczekała.

No kurwicy można dostać, nieprawdaż? I taka jest właśnie rola organizatora. Dodajmy do tego inny fakt. Ta Kasia nie dostała nic specjalnego od wszystkich na swoje urodziny, bo… nie było komu tego zorganizować.

Siedzenie w domu

Przywykliśmy już wszyscy, że kobieta niepracująca, matka rodzinie, SIEDZI W DOMU. Ona nic nie robi całymi dniami, tylko siedzi. Oczywiście oprócz siedzenia robi też takie drobnostki jak sprzątanie, pranie, gotowanie, niańczenie dzieci, robienie zakupów i wożenie dzieci do szkoły, ale to są przecież drobnostki, ot, taka praca dla dwóch osób zatrudnionych na pełnym etacie za niemałe pieniądze. Wspominam o tym dlatego, że takie siedzenie w domu wymaga nie lada umiejętności logistycznych, z których „mężczyzna pracujący” kompletnie nie zdaje sobie sprawy.

On rano wstaje, je śniadanie (sukces, gdy sam sobie je zrobi, bo ze świecą szukać mężczyzn, którzy by robili rano to śniadanie dla całej rodziny), po czym wychodzi do pracy, gdzie spędza cały dzień. Tam ma swoją przerwę na lunch, przerwy na papieroska, podczas gdy jego żona w domu nie ma przerw wcale, bo nawet do łazienki idzie z niemowlakiem, który mógłby się zabić, spadając z fotela, pod jej nieobecność. Ale to nic, bo gdy mąż wraca z pracy, to jest bardzo zmęczony. Tą pracą, której ona nie wykonuje, bo siedzi w domu. I wtedy on wymaga od niej, żeby mu ugotowała obiad i dała święty spokój. Dzieci też mu mają dać święty spokój. Czy wy sobie zdajecie sprawę, jakim trzeba być suprebohaterem planowania, żeby to wszystko ogarnąć?

Dlatego właśnie ja bym zatrudniła kobietę. Nie faceta. Kobietę. Matkę. Taką już wypuszczoną z domu, bo może dzieci podrosły albo już w ogóle się wyprowadziły. Ona będzie umiała każdy chaos w każdej firmie ogarnąć.

Wzruszające są wysiłki kobiet, które próbują odwrócić trochę swój los i wprowadzić równy podział obowiązków domowych u mężów, którzy raz zakosztowali błogiego wracania do domu po pracy i świętego spokoju. Ale czasem trzeba. Bo na przykład koleżanka poszła do szpitala na operację i mąż został sam z dziećmi na kilka dni. Jeżu w chruście, ile tam było telefonów z domu, że gdzie śpiochy, gdzie chusteczki, jak to trzeba kupić, kiedy ja mam to zrobić, skąd bierzesz syropek, on nie chce spać, zadzwonię do mamy

To samo było zresztą sztandarowym popisem mojego własnego taty, który kiedyś postanowił pomóc mojej mamie i coś tam jej zreperować w kuchni. Zażądał kawy, potem usiadł.
– Kombinerki.
Mama biegnie po kombinerki, bo on przecież sam nie weźmie, on jest teraz wielkim mechanikiem od skomplikowanej operacji naprawczej.
– Daj no mi tutaj śrubokręt.
– Jaki?
– Płaski daj.
A po chwili.
– A nie, krzyżyk.
I pewnie umiecie sobie to wyobrazić, ale i tak Wam opowiem. Operacja trwała przeszło półtorej godziny. Po pracy został burdel na kółkach, cała zawalona kuchnia, mnóstwo brudu, narzędzi i dziwnych elementów, mama zdyszana od ganiania do garażu w tę i z powrotem, ale mężczyzna po operacji zadowolony.
– No, naprawiłem ci. To teraz weź no mi jeszcze kawkę zrób.

Mama postanowiła, że już nigdy nie poprosi go o naprawienie jej czegoś w domu, bo sama robi to trzy razy szybciej i mniej się przy tym męczy.

Wiecie, tu zawsze chodzi o te drobnostki. O takie małe rzeczy, które idą za innymi rzeczami. Że na przykład jak się idzie gotować, to się też mało naczyń używa, żeby nie musieć dużo zmywać. Że się od razu ściera, jak się coś rozleje, że się przy zmywaniu oczyszcza też sitko w zlewie. Że się sprząta to, co się rozsypało. Że się odkłada skarpetki na miejsce. Od razu, teraz, a nie jutro. Że się te narzędzia też odnosi po robocie. Że się zamiata, jak się nabrudziło. Tego wszystkiego są kobiety nauczone a faceci jakoś nie. A przecież to nie jest fizyka kwantowa.

OK, wiem, że powstał mi jakiś pean na cześć kobiet i jedno wielkie narzekajstwo na facetów. Wiem, że są wyjątki. Wiem, że te role są czasem odwrócone, albo że są po prostu normalni, fajni, partnerscy mężczyźni wychowani dobrze przez swoje matki i ojców. Ale i tak to głównie kobiety widuję w roli ogarniacza rzeczywistości. I to kobiety najczęściej organizują. To one najlepiej sobie radzą w funkcji kierownika produkcji filmowej. To one najlepiej ogarniają dom. To one najskrupulatniej, najbardziej solidnie załatwiają wakacje. I spoko, jeśli same taką rolę wybierają. Tylko aż szkoda patrzeć, gdy tego nie lubią – a są po prostu do tego zmuszone. Bo facetowi się nie chce.