O ludziach, którzy się obrażają

Przyjacielu, nie ma takiej rzeczy, którą zrobisz – i po której ja się na Ciebie obrażę. No ale ja się generalnie nie obrażam. Nie chciałoby mi się.
Kunegunda opowiada: Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Od studiów wszystko razem. Ploty, pocieszanie, wspólne wyjazdy, imprezy, rower. Wszyscy wokół doskonale wiedzieli, że jeśli ja gdzieś idę, to najprawdopodobniej będzie tam Michalina a jeśli Michalina gdzieś jest, to pewnie z Kunegundą. Aż przyszły takie wakacje, że pojechałyśmy razem do Hiszpanii. I któregoś dnia ona po prostu przestała się do mnie odzywać. Próbowałam z nią rozmawiać, pytałam, o co chodzi, ale spotykałam się z fochem. Coś się stało, wiem, ale nihuyah nie wiedziałam co. Najgorsze zaczęło się jednak już po powrocie. Michalina wrzucała na fejsa jakieś głupie komentarze, nadawała na mnie naszym wspólnym znajomym. Że tak naprawdę to jestem głupia i ona nie wie, jakim cudem udawało jej się ze mną przyjaźnić. Że ta moja praca to jakiś żart. Że w domu mam chorą atmosferę a mój mąż ze mną wytrzymuje tylko dlatego, że ma darmowy seks. Serio. Takie teksty leciały. Od tamtej pory unika mnie jak ognia, nie odbiera moich telefonów. Minął już rok, więc się z tym pogodziłam, ale wciąż nie rozumiem, co tak naprawdę się stało.

Znam więcej takich „par”. Najpierw przyjaciółki, potem nagle wrogowie. Przeważnie jedna ze stron fochuje się bardziej a ta druga nie ma pojęcia, o co poszło. Pół biedy, jeśli chodzi o to, że fochmistrzyni ma pretensję o coś, co zrobiła jej przyjaciółka. Gorzej, jeśli ma pretensję, że ta czegoś NIE ZROBIŁA. Np. wyjechała albo z innych względów ich relacja się rozjechała, mija parę miesięcy, znów chce się spotkać …a tu foch. Bo czemu tak długo nie miałaś dla mnie czasu. Bo czemu rozmawiałaś z tą laską, z którą miałaś nie rozmawiać. Bo „epatowałaś swoim szczęściem”, wiedząc, że ja nie jestem szczęśliwa. Powody są zawsze, choć nie zawsze się o nich mówi. I może dobrze, bo czasem wytłumaczenie jest tak głupie, że cycki opadają. Dla mnie nie ma wytłumaczenia dla focha.

Raz mi się tylko taka sytuacja zdarzyła i wciąż nie mam pojęcia, co się stało. Domyślam się, ale pewności mieć nie będę. Wiem jednak, że jeśli fochmistrzyni po latach będzie chciała porozmawiać, z chęcią wysłucham jej argumentów. Przyjaźnić się z nią nie będę nigdy, bo to jak przyjaźnienie się z dynamitem. Nigdy nie będę miała pewności, że nie podpalę lontu.

Przeważnie chodzi o zaufanie. Po prostu z jakichś względów, jedna ze stron uważa, że druga zawiodła jej zaufanie, że nagle „okazało się, że jest kimś innym, niż myślałam”. Chyba nigdy nie zrozumiem tego rodzaju zawodu, bo ja nie mam wobec ludzi oczekiwań. Jeśli daję komuś moją opiekę, nie oczekuję, że dostanę ją w zamian. Daję opiekę, bo CHCĘ ją dawać i to sprawia mi przyjemność. Oczywiście miło by było, gdyby strona obdarowana zrewanżowała się w sytuacji kryzysowej u mnie – ale absolutnie tego od niej nie wymagam i jeśli okaże się, że nie mogę liczyć na pomoc, po prostu pójdę po nią do kogoś innego. To samo z zaufaniem. Jeśli ktoś opowie komuś obcemu coś, co miało być sekretem – nie obrażam się, tylko notuję w pamięci, by więcej nie liczyć na dyskrecję u tej osoby. Jeśli poproszę o pomoc w czasie jakiegoś kryzysu lub doła i tej pomocy nie otrzymam, notuję w pamięci, że ta osoba mi w takich sytuacjach nie pomoże, bo nie umie, nie lubi, boi się, łodewa. Generalnie nie da się zawieść mojego zaufania, bo każde doświadczenie mnie czegoś uczy i – choć to zabrzmi paradoksalnie – wiedza, że nie mogę komuś ufać w danej kwestii sprawia, że mam do niego większe zaufanie. Takie wynikające z wiedzy. „Ufam, że X mi pomoże w dołku finansowym, ale wiem, że nie pomoże w kryzysie emocjonalnym” lub odwrotnie.

Każdy ma jakieś wady. Mam przyjaciół, którzy są sknerami i z głupiej kawy mnie rozliczają. Mam przyjaciół, którzy nie radzą sobie z pocieszaniem i niechętnie mnie wysłuchują, gdy mam problemy. Mam przyjaciół, którzy są paplami i nie potrafią się powstrzymać przed opowiedzeniem czegoś prywatnego obcej osobie. Akceptuję to, zmieniam swoje podejście. Korzystam z innych ich zalet, bo na pewno istnieją, skoro się z człowiekiem zadaję i miło spędzam z nim czas. Oni też akceptują moje wady. Np tę, że odcinam się na wiele miesięcy, bo mi się socjal przejadł i nie da się mnie złapać, mimo że mieszkamy blisko siebie. Że nie odpisuję na maile i sms-y, bo moja odpowiedź byłaby odmowna, jestem zajęta czymś innym lub po prostu zapominam. Z jedną z moich najbliższych przyjaciółek widujemy się raz na pół roku – i za każdym razem nie mamy żadnego problemu ze złapaniem kontaktu. Jest tak, jakbyśmy się widziały wczoraj. Jeden z moich najbliższych przyjaciół zaś potrafi się ze mną tak przepotwornie pokłócić przy grze w Small World, że go po prostu nie zapraszam przez miesiąc na granie – a jednocześnie żadne z nas nie ma wątpliwości, że jesteśmy przyjaciółmi i bez żadnych fochów widujemy się na wódce.

Dla mnie sens przyjaźni tkwi w poznaniu się i akceptacji. Tak, mają wady. Tak, mają słabe punkty. Tak, zdarza im się popełniać błędy. Ale im więcej doświadczę tych wad, słabości i pomyłek, tym lepiej znam człowieka i wiem, kiedy mogę na niego liczyć a kiedy nie. Bo nie wierzę, że istnieją ludzie, na których można liczyć zawsze i we wszystkim. Powiem więcej: to właśnie wady czynią kogoś moim przyjacielem. Wady, które poznałam, których byłam świadkiem, których nie musi się przede mną wstydzić. Które sprawiają, że sama mogę się wyluzować i w towarzystwie tego przyjaciela nie myśleć o własnych wadach i słabościach.

Układ jest prosty: albo lubię z kimś spędzać czas, rozmawiać, balować, grać w karty, plotkować (czasem to jest tylko jedno z nich) – albo nie lubię. Nie musimy się uzupełniać w 100%, nie musimy się zgadzać w pełni. Mówi się, że przyjaźnie są bardziej wymagające od związków i że od przyjaciela wymaga się więcej niż od partnera, bo nie widuje się z nim tak często i przez to poprzeczka jest wyżej. Może i tak. Ale wciąż mam wrażenie, że niektórzy ludzie niepotrzebnie komplikują sobie przyjaźnie, mitologizując je i widząc je nierealnie idealnymi. Wolą to – niż utaplać się w błocie i wywlec na wierzch wszystkie brudy, aby móc później powiedzieć, że „znamy się jak łyse konie”. Dlatego gdy pojawia się rysa na kamieniu, pęka jakiś mit i tworzy się foch. Często głupi foch, prowokowany przez koleżanki („tak powiedziała? A to suka. Teraz powinnaś zerwać z nią kontakt!”), na siłę („brakuje mi jej, ale przecież powinnam się szanować, więc dalej będę jej nienawidzić”) lub wynikający z domysłów („skoro flirtowała z tym chłopakiem, który mi się podoba, to kto wie, czy nie spała z moim mężem!”).

Jedno tylko rzuca się w oczy przy wszystkich znanych mi przypadkach obrażonych przyjaciółek: to zawsze są przyjaciółki. Nigdy przyjaciele. Faceci jakoś nie mają problemów z akceptowaniem drugiego człowieka i skupianiu się nie na tych sferach, które dzielą – tylko na tych, które łączą.

Z wiekiem (w końcu zaraz będę czydziechą) jakoś nauczyłam się rozpoznawać fochmistrzynie i unikam ich jak ognia. Nie wiem, skąd moja podświadomość domyśla się fochpotencjału drzemiącego w człowieku, ale nikt z moich przyjaciół fochów mi nie strzela, choc przecież potrafię nadepnąć im na odcisk od czasu do czasu. Przyjaźnimy się lub nie, spotykamy częściej lub rzadziej, czasem nasze znajomości się po prostu stopniowo rozpływają – ale nigdy nie mam problemu, by spotkać się z takim starym kumplem na kawę, pogadać i traktować z szacunkiem. Przecież coś nas kiedyś łączyło.