Młodzi ludzie, ja, starzy ludzie

Jako dziecko nie lubiłam dzieci.

Lubiłam dorosłych. Dorośli byli cierpliwi, mądrzy, ustępowali, wybaczali, rozumieli, chwalili i mogli wszystko. Dorosły mnie nigdy nie przedrzeźniał, nie bił, nie prowokował do agresji. Dorośli interesowali się tym, czym ja chciałam się interesować. A rówieśnicy byli głupi. Bawili się lalkami albo samochodzikami. Nie znali moich bajek, a ja nie znałam ich bajek. Dlatego większość mojego dzieciństwa, tego przedszkolnego, spędziłam pod stołem w dużym pokoju. Wtedy, gdy mama udzielała przy tym stole korepetycji albo gdy grała ze znajomymi w brydża, ja rysowałam tam lub pisałam książki. Efektem ubocznym tego życia pod stołem była znajomość wierszy, programu maturalnego z języka polskiego i sposobu prowadzenia dyskusji, jakie prowadziło się wśród znajomych mojej mamy.

Mój ex wpada czasem do niej. Lubią się.

Dzwoni do niej na urodziny, przywozi wino, jeśli jest w Warszawie. Rozmawiają jak równy z równym, choć dzieli ich 30 lat. Zawsze imponował mi tym, z jaką łatwością nawiązywał kontakt z rodzicami swoich znajomych. Oni nie byli dla niego panem i panią, mamą i tatą kogoś-tam-znajomego. Byli Ewą, Wojtkiem, Małgosią. Gdy ich poznawał, od razu przechodzili na „ty” i nigdy nie używali tego zestawu konwenansów, którego używa się wobec „ludzi starszych”. Nie było nigdy „czy nie będzie to problem, jeśli zrobię sobie herbatę?”, tylko „Idę sobie zrobić herbatę, tobie, Ewa, też zrobić?”. Nie było krępującej ciszy, gdy mama przychodziła do nas do stołu. Było „siadaj, nalać ci wina? Co tam u ciebie słychać?”.

Mam 37 lat i ostatnio wyszłam z przyjaciółmi do pawilonów.

Pawilony to takie miejsce w centrum Warszawy, gdzie przychodzi młodzież i pije. To szereg bud, z których każda ma bar, ciasne stoliki i tanie piwo. Studenci kłębią się przed każdymi drzwiami, palą fajki, żywo dyskutują o dupach i filozofii w każdy weekendowy wieczór, nawet gdy jest już zimno i litopad. Kiedyś byłam jedną z nich – teraz czułam kontrast. Nie patrzyli na mnie wcale albo patrzyli ze zdziwieniem, jakby nie wierzyli, że w tym wieku można tam przyjść na drinka. A może to wszystko tylko w mojej głowie? Może te parę lat niewychodzenia na miasto zobiły ze mnie starą babę, która już tam nie pasuje?

Gdy byłam mała, myślałam, że w wieku 25 lat to już się ma wszystko poukładane, firmę, pieniądze, męża i dzieci.

Tia. Jeśli macie właśnie 25 lat lub więcej, to pewnie wzdychacie, bo dobrze rozumiecie to uczucie. Ten moment, gdy sobie zdajemy sprawę, że my się wcale nie starzejemy, nie doroślejemy, zostajemy tacy sami przez całe życie, tylko świat wokół młodnieje.

Nie rozumiem TicToka. Nie rozumiem fascynacji wieloma młodymi influencerami. Gdy rozmawiam z młodymi ludźmi, słyszę, że używają przy mnie innego języka. Mówią jakby bardziej… okrągłymi zdaniami, starają się, czasem gryzą w język, zanim się ze mną nie zgodzą. Czuję ten dystans. To bardzo dziwne uczucie, bo ja przecież nie jestem jeszcze stara. Ale nie jestem też już młoda. Czy jestem taka jak moja wychowaczyni z liceum? Kiedyś śmialiśmy się z niej, że nosi młodzieżowe ciuchy i stara się używać młodzieżowego slangu, choć przecież nie jest jedną z nas. Czy ja też teraz wydaję się śmieszna? Jej ulubioną piosenką było „forever young”. Puszczaliśmy ją w autokarze, podczas wycieczek szkolnych, żeby sprawić jej przyjemność.

Czy dziewczyny lub chłopcy moich dzieci, gdy kiedyś mnie w końcu odwiedzą i podadzą mi rękę, będą pytali, czy mogą sobie zrobić herbatę? Czy będę mogła przejść z nimi na „ty”bez zgrzytów i niezręcznej ciszy?

Tak sobie myślę o przedszkolu mojego najstarszego syna…

On jest w grupie jeżyków i ma w tej grupie koleżankę, która „sprawia kłopoty”, a za karę jest wysyłana do młodszej grupy biedronek. Do jeżyków też trafiają czasem za karę starsze dzieci. Abstrahując od tego, że to straszna kara dla tak małych dzieci – ostracyzm, wykluczenie, siedzenie w obcej grupie – to jeszcze jest w tej karze ukryta informacja: że do młodszych idzie się za karę. Że to gorsza grupa i gorsze miejsce. Nasz system edukacji od samego początku szufladkuje dzieci w wiekowe grupy, odrywa od tych, z którymi może by się wolało spędzać czas – na rzecz tych, z którymi łączy nas jedna data urodzenia. Idziemy tak przez przedszkole, szkołę, uniwersytet, zamknięci w swoich wiekowych kastach, odseparowani od innych grup wiekowych, nie wiem w sumie… po co.

Jestem ciekawa, czy gdyby zrobić badania, to nie okazałoby się, że najlepiej się rozwijamy, gdy mamy zróżnicowane wiekowo grono przyjaciół. Tak się tylko zastanawiam, nie mam odpowiedzi. A jak ty myślisz?