Moje pracowe porażki – czyli człowiek się uczy na błędach.

Może Was to zdziwi, ale nie trafiłam tu, gdzie obecnie zawodowo jestem, tradycyjną drogą. Nie marzyłam jako dziecko o zostaniu blogerką, nie poszłam do internetowego liceum, nie zrobiłam magisterium na wyższej uczelni blogowania i nie zaczynałam jako asystentka innego blogera.

Zanim przejdę dalej, przyznam się Wam, że pomysł na ten tekst jest bezczelnie skradziony Tattwie, która niedawno opublikowała tekst o tej samej tematyce. I tak mi się ona spodobała, że postanowiłam podjąć pałeczkę i też podzielić się z Wami moimi doświadczeniami :)

Przed blogowaniem (a także – przez kilka pierwszych lat blogowania) miałam tyle różnych zarobkowych zajęć, że moje CV wyglądało jak jedna wielka kpina z systemu edukacji. Rozdział o wykształceniu miał bowiem niewiele wspólnego z zawodowym doświadczeniem. Tak, zdarzyło mi się pisać teksty do gazet i internetowych portali (właśnie to było najbliższe moim studiom, czyli Filologii Polskiej), ale zdecydowanie więcej zarobiłam na innych pracach. Jakich? Na przykład kilka lat byłam „psim psychologiem”, czyli de facto tłumaczyłam właścicielom psów, dlaczego ich zwierzak się nie słucha na spacerach, skacze na gości albo posikuje w domu. Byłam też montażystką, operatorką i redaktorką w dziale wideo wielkiego portalu, grałam w kilku reklamach telewizyjnych, pozowałam do zdjęć w artykułach o „prawdziwych historiach z życia czytelników” (tak, to nie są prawdziwi bohaterowie historii na tych zdjęciach, jeśli się nie domyśliliście. Najfajniej było grać zazdrosną żonę do opowieści o facecie, który ma brata bliźniaka, o którym nie wie, i ta żona kiedyś przypadkiem na tego brata bliźniaka wpada i patrzy, a on ma inną rodzinę, więc go śledzi i podgląda, żeby zebrać materiał dowodowy do rozwodu. Mówię Wam, to była wyborna zabawa:)), pracowałam jako prowadząca program sportowy w telewizji, a nawet zdarzyło mi się narysować kilka portretów ołówkiem za kasę.

Nic mnie jednak tyle nie nauczyło, jak cztery moje największe pracowe porażki. I właśnie nimi chciałabym się z Wami podzielić. No dobra… to nie będą stricte porażki. Niektóre z tych prac były w istocie sukcesami, ale żadna z nich nie została mi na dłużej i nie postanowiłam rozwijać się w tym kierunku.

„Kudłaty przyjaciel”

Taki tytuł nosiła pierwsza wydawana przeze mnie gazeta. Miałam wtedy chyba 10 lat, może trochę mniej. Postanowiłam wykorzystać rodzinne koneksje i fakt, że moja mama miała dostęp do ksero. ;) Na Kartkach A4 zrobiłam od początku do końca 12-stronicowy magazyn o psach i poprosiłam o skopiowanie go w 10 egzemplarzach. „Kudłaty Przyjaciel” miał okładkę z tytułem, rysunkiem psa i nagłówkami głównych zagadnień ze środka magazynu. Potem były wywiady, poradniki, zdjęcia moich psów, historie psów z sąsiedztwa, a nawet dział „tu jest miejsce na Twoją reklamę”. ;) Chodziłam potem z tymi egzemplarzami po dzielnicy i sprzedawałam bezpośrednio. Po 50 tys. zł jeden (odpowiednik dzisiejszych 5 zł.). Całkiem sporo mi tego zeszło i nawet wydałam drugi numer, ale szybko spostrzegłam, że robienie takiego magazynu w pojedynkę to straaasznie dużo pracy. Poza tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ludzie kupują KP tylko dlatego, że robi go „ta urocza, przedsiębiorcza dziewczynka”, a nie dlatego, że w środku były wartościowe treści. Eh… tak naprawdę, gdybym umiała namówić znajomych do pomocy przy magazynie, mogłaby z tego powstać fajna rzecz. Ale ja zawsze byłam samotnikiem i lubiłam wszystko robić sama. A samemu, bez bata deadline’u nad głową, trudno coś robić systematycznie. W każdym razie pomysł umarł. A szkoda.

To był jednak dość przełomowy moment w moim życiu, bo jak człowiek zacznie zarabiać własne pieniądze, to jednak czuje się już dorosły. I uświadamia sobie, że może wszystko. Że wcale nie musi błagać mamy o kasę na jakieś fajne buty. Że może po prostu sam je sobie kupić.

TELEMarketerKA

To był już epizod na studiach. Do pracy w swojej firmie zaprosił mnie znajomy z koni (jeździliśmy razem w jednej stajni). Sprzedawał maty do podłóg. Wycieraczki takie, ale duże, raczej do wielkich centrów handlowych i sklepów niż do mieszkań prywatnych. No i sednem jego usługi było to, że taką matę się dzierżawiło, a nie kupowało. Czyli raz na jakiś czas przyjeżdżali panowie, zabierali twoją matę do prania i dawali ci nową, czystą. W sumie fajna rzecz. Ale ja miałam pracować przy telefonie, czyli dzwonić do ludzi i namawiać ich na to, że takiej maty potrzebują.

I to był, proszę Państwa, KOSZMAR.

Jest coś potwornego w tym zajęciu. Coś, co kłóciło się z moją emocjonalną konstrukcją do tego stopnia, że zaczynałam się pocić i jąkać podczas rozmów z potencjalnymi klientami. Po prostu czułam wielki, wewnętrzny sprzeciw, gdy musiałam do kogoś zadzwonić i mu tłumaczyć, że mata to fajna rzecz. To byli obcy ludzie, wyłowieni z jakiejś listy, którą miałam wydrukowaną w tabelkach. Dostałam instrukcje, jak rozmawiać i kiedy dzwonić – np. najlepiej dzwonić jesienią i wiosną, podczas deszczu i pluchy, zagajać rozmowę o czystości, błocie i sprzątaniu. Ale mimo że do dziś uważam usługę i produkt za fajne – nie umiem, no po prostu nie potrafię ludzi NAMAWIAĆ do czegokolwiek. Czuję się wtedy jak oszust. Po jednym dniu pracy zdałam sobie sprawę, że wolałabym kopać rowy w deszczu niż pracować w telemarketingu. Następnego dnia przyjechałam już tylko po to, żeby powiedzieć, że to nie dla mnie.

Hostessa

To była praca, którą zajmowałam się dorywczo bardzo długo, bo jakoś od 16 roku życia do …całkiem niedawna (mój wujek robi w konferencjach i czasem potrzebuje kogoś do pomocy, a że fajną ekipę ma i przy okazji jedziesz się wybyczyć w hotelowym basenie, to nawet jako całkiem nieźle zarabiająca blogerka, brałam czasem takie kilka dni hostessowanio-fotografowania). Nigdy nie pracowałam w supermarketach ani na ulicy – to była zawsze obsługa eventów, bo tam była lepsza kasa. Np. raz przez tydzień siedziałam na lotnisku Chopina i przyjmowałam dyplomatów, którzy przylatywali na konferencję Community of Democracies. Miałam wtedy 17 lat, ale znałam dobrze dwa języki obce, więc byłam odpowiedzialna za pośredniczenie w różnych problemach, jakie mogły wyniknąć na miejscu – od zagubionego bagażu, przez kierowanie gości do taksówek lub hoteli. Oczywiście praktycznie nikt nie potrzebował mojej pomocy (w końcu to byli sami dyplomaci, którzy cały świat zwiedzili i doskonale potrafili się odnaleźć na lotnisku, a ja, cóż, nigdy wtedy jeszcze nawet nie leciałam samolotem ;)), więc z nudów nauczyłam się odbierać telefony na informacji lotniczej i odpowiadać na pytania dotyczące opóźnień samolotów (przepraszam tego pana, któremu coś źle powiedziałam raz, ale się skapnęłam już po tym, jak się rozłączyliśmy, więc nie mogłam skorygować. Mam nadzieję, że jednak poleciał tam, gdzie polecieć miał). Przeczytałam też wtedy cały Protokół Dyplomatyczny i dowiedziałam się na przykład, że kobiecie nie wypada mieć na swojej wizytówce nic poza imieniem i nazwiskiem. Telefon może ewentualnie dopisać długopisem, jak będzie chciała. Protokół dyplomatyczny to całkiem zabawna książeczka.

Ale były też eventy, na których goście nie reprezentowali klasy dyplomatów. Pamiętam do dziś, jak stałam przy stanowisku z identyfikatorami i torebkami z materiałami konferencyjnymi, do którego pchał się prawdziwy tłum ubzdryngolonych panów (piwo było za darmo). Panowie walczyli o te pendrive’y 250 Mb jak tygrysy i przy okazji dość śmiało komentowali mój (i moich koleżanek) wygląd, czasem pozwalając sobie na złapanie którejś z nas w talii i „zaproszenie do tańca”.

To, co moje oczy widziały na tych wszystkich eventach, konferencjach i zjazdach firmowych, tego się nie da odzobaczyć. Większość uczestników to żonaci panowie, którzy odreagowują stres codziennego zapierdalania w korpo pod krawatami – poprzez spijanie się do nieprzytomności, a wcześniej podrywanie wszystkich możliwych kobiet i sypianie z koleżankami z pracy, które, baj de łej, też noszą obrączki. Po różnych dramach i płaczach-dnia-następnego wnoszę, że taki sposób odreagowywania dobrze się dla nich nie kończy. A jednak na kolejnym zjeździe zrobią dokładnie to samo.

Jako trzeźwa obserwatorka takich konferencji nauczyłam się też sporo o różnych manipulacjach klientem, których dopuszczają się wielkie firmy – jak i o manipulacjach pracownikiem, jakich dopuszczają się szefowie. Generalnie wniosek był prosty: do pracy w korporacji trzeba mieć niezły dystans i umieć narysować bardzo grubą kreskę (niczego tu zdrożnego nie sugeruję) pomiędzy pracą a życiem osobistym.

KierowniCZKA produkcji

Och, co to była za przygoda. Najbardziej wymagająca praca ever, która zdecydowanie przebiła nawet macierzyństwo w pierwszych miesiącach życia dziecka. Trzy miesiące pracy nad kalendarzem zdjęć i przygotowaniem do kręcenia filmu. A potem dwa miesiące pracy po 7 dni w tygodniu, 20 godzin dziennie, oczy na zapałki, stres, nerwy, wszechstronność, dopinanie absolutnie wszystkiego: od psującego się agregatu, poprzez pozwolenie na zdjęcia w awaryjnej lokalizacji, wożenie aktorów na plan i z powrotem, aż do łagodzenia konfliktów pomiędzy członkami ekipy i oddawanie własnych butów aktorce, bo błoto. Tu macie opis mojego przeciętnego dnia podczas tych dwóch miesięcy pracy.

Czego się nauczyłam? Ano tego, że to nie praca dla mnie. Ja wiem, ze praca kierownika produkcji niskobudżetowego filmu to nie to samo co praca kierownika produkcji w normalnej produkcji. Wiem wiem. W tym drugim wypadku miałabym do dyspozycji kierowców, asystentów aktorów, którzy by się nimi zajmowali i własną asystentkę. Miałabym też pewnie chwilę na normalny lunch w trakcie dnia zdjęciowego. I w ogóle byłoby fajniej. Ale i tak nie żałuję.

Poznałam świetnych ludzi, nauczyłam się krwiobiegu planu zdjęciowego, poznałam rozkosz delegowania obowiązków i nie-brania na siebie problemów innych ludzi (niestety dość późno się tego nauczyłam). W ogóle się mnóstwo nauczyłam. Ale najgłębiej mi utkwiła jedna lekcja:

Jak robisz coś bardzo trudnego za małe pieniądze, to NIE DOKŁADAJ Z WŁASNEJ KASY DO NICZEGO.

ANI GROSZA.

A nie że tu parkometr, tu aktorce na lunch, tu komuś taksówkę zapłacić, na pewno producent mi odda, wystarczy paragon zatrzymać. Mhm. Do dziś mi nie oddali ok. 1500 zł. kasy wydanej z własnej kieszeni podczas zdjęć. I bardzo trudno się było do nich dodzwonić po tę kasę. Ale mam nauczkę, żeby z pewnymi ludźmi już nie pracować i nie polecać pracy z nimi znajomym.

Taka lekcja. :)

A Wy? Jakie mieliście najgorsze zawodowe doświadczenia i czego Was nauczyły?