Moje wymarzone życie w kilku scenkach rodzajowych.

Obserwuję na instagramie kilka blogerek modowych. Prowadzą życie, o którym mogłabym tylko pomarzyć. Mogłabym, ale nie marzę. :) Bo widzicie, ludzie dzielą się na tych, którzy kochają Nowy Jork i na tych, którzy kochają kanadyjskie lasy. Na tych, którzy przestrzegają dress codu – oraz na tych, którzy chodzą w dresie. I nie, to nie ma nic wspólnego z fajnością lub inteligencją. Można być fajną, inteligentną i oczytaną szafiarką – albo fajnym, inteligentnym i oczytanym człowiekiem z lasu. Wspominam o tym dlatego, że bardzo bym nie chciała, żeby ktoś z tego tekstu wyczytał jakąś pochwałę mojego stylu życia przy jednoczesnym potępieniu życia innych ludzi. Po prostu każdy ma trochę inaczej. Nie znaczy, że lepiej lub gorzej. Inaczej.

Jessica Mercedes Kirchner, Anna Skura, Macademian Girl, Eliza Wydrych – to są dziewczyny, które podziwiam i podglądam, bo uczyniły ze swojego życia piękne dzieło sztuki. Są zawsze świetnie ubrane, zadbane, umalowane. Mają fantastyczne zdjęcia. I wiele kobiet patrzy na nie z poczuciem zazdrości – że też by chciały się tak ubierać, też by chciały bywać w Paryżu, w Londynie, w Nowym Jorku, na pokazach mody, w luksusowych hotelach, z drogą torebką na ramieniu i szampanem w dłoni. A ja na nie patrzę i wiem, że bym tak nie umiała. Nie chciałoby mi się tak codziennie wyglądać, bo wiem, ile za tym idzie wysiłku. Ile trzeba godzin spędzić na zakupach, których nie znoszę, ile trzeba się nagłowić przy stylizacjach i makijażu. A ja wolę odśnieżać przed domem, bawić się z dzieckiem, grać w Wiedźmina, w planszówki, gadać z kumplami przy whisky, oglądać seriale i pisać książki. Do mody nie mam smykałki i zapału.

Czasem mam tak, że ustawiam sobie wszystkie wyjścia na konferencje i „na miasto” na jeden dzień, żeby machnąć to wszystko za jednym makijażem i jednym outfitem. Nie stroję się, gdy wychodzę do centrum handlowego. Didi, moja siostra, tak zawsze miała. Malowała się na zakupy. A mi się zdarzało do Arkadii w crocksach iść. I w spodniach dresowych z Zombie Dasha. Ostatnio spotkałam się z Kasią Gandor w czarnych jeansach i szarym podkoszulku. Zdałam sobie sprawę, że to jedna z moich lepszych stylizacji. Szafiarki pewnie ubierają się tak tylko do sprzątania kibla. ;)

Ale nie o tym miałam.

Moim największym marzeniem z dzieciństwa było zostać pisarką. Poza pisaniem książek, w wolnym czasie, chciałam robić zdjęcia wilkom, przesiadując godzinami w dziczy i wędrując po ośnieżonych, kanadyjskich lasach. Tam miał stanąć mój dom, daleko od wszelkich innych osad ludzkich. Codzienne rąbanie drewna, kominek, psy i koń. No i jakiś samochód terenowy, pickup konkretnie, żeby łatwiej było siano wozić. Dziś wiem, że na tego konia u siebie to mnie czasowo nie stać, bo to kupa roboty. Ale wiele z tego marzenia przetrwało do dziś. Dlatego wciąż widzę się w tej kanadyjskiej dziczy. Kiedyś. Może. A tymczasem…

LETNI PORANEK

Kupiliśmy z Sebą ziemię na Powiślu. Powiśle to taki region w północnej Polsce, niedaleko Warmii i Mazur. Pusto, dziko, pięknie, naturalnie i nieturystycznie. Obok zamieszkają przyjaciele. Pamiętacie taką scenę z „Nigdy w życiu”? Główna bohaterka mieszka przez płot z przyjaciółką i codziennie rano piją przy tym płocie kawę. Każda u siebie, ale razem. Piją i gadają. Kiedyś razem z Ka złapałyśmy się na tym, że obie pamiętamy tę scenę, obu nam utkwiła w pamięci. I chcemy czegoś takiego dla siebie. Tego picia razem porannej kawy przez płot i gadania. O życiu, o dzieciach, o facetach, o marzeniach, o pracy, o snach, o filmach. Słońce opala nam nieumalowane policzki, trawa łaskocze w bose stopy. Drewniany płot pomalowany na biało, ale już trochę przetarty czasem. Ptaki świergocą w wysokich drzewach, lekki wiatr czesze trawy na szerokich łąkach. Pachną polne kwiaty i skoszona trawa. A potem siadam na werandzie, w wygodnym fotelu przy drewnianym, grubym, dębowym stole z miseczką truskawek lub malin. Odpisuję na maile, przeglądam fejsa, piszę bloga lub książkę, a słońce leniwie przestawia cienie na drewnianym tarasie. Jakby się dobrze skupić, to słychać, jak bluszcz pnący się po filarach dachu wypuszcza nowe pędy i podchodzi pod rynnę. Jesienią spuści na balustradę girlandę kolorowych liści. Ale teraz jest lato. Dzieci bawią się przy strumieniu, budują bazy w krzakach na skarpie i wspinają się na drzewa, żeby wypatrywać, kiedy przyjedzie ciocia i wujek. Towarzyszą im psy, ganiające za wiewiórkami i pilnujące całej dziecięcej sfory. Czasem ktoś wraca z guzem na czole lub z krwawiącym kolanem. Czasem ktoś się popłacze, czasem przyniesie małego jeża lub ptaszka znalezionego w ściółce. Dzieciaki biegają bez koszulek, bo gorąco, ścigają się na rowerach, chodzą po jajka do pobliskiego gospodarstwa. Po pracy koszę trawę i każę dzieciom zbierać jabłka. Ktoś idzie na żaglówkę. Ktoś inny się opala. Seba robi nalewki. Moja mama rozwiązuje krzyżówki (ma obok swój mały domek, ale poranki spędza z nami). Do domu regularnie przyjeżdżają goście, ale nic nie muszą – ani my nic w związku z tym nie musimy. Mają swoje gościnne pokoje, swoje kubki na kawę i swoje szczoteczki do zębów. Sami decydują o swoim czasie. Jest jeden wielki luz. Jedyna wielkomiejska cywilizacja, którą wpuszczam to telewizja śniadaniowa, przy której uwielbiam robić, nomen omen, śniadania.

ZIMOWY WIECZÓR

Gdzieś między Świętami a księdzem po kolędzie, który i tak nie wejdzie, bo na drzwiach mamy W+O+Ś+P=2020. Przyjaciele wpadli na boeufa bourguignona zrobionego przez moją Matkę Rodzicielką według ulubionego przepisu Julii Child, psy ganiają się w śniegu, dzieci lepią bałwana. Potem siedzimy na naszych odnowionych fotelach Chierowskiego przy kominku, pijemy burbona, gramy w Magnum Sal, słuchamy Niny Simone i Hugh Lauriego. Kątem oka zerkamy na telewizor, gdzie prezydent Polski, Robert Biedroń, składa Polakom życzenia noworoczne. Kłócimy się, kto rano pojedzie po ciasto drożdżowe do piekarni. Za oknem słychać piski. To mój goły przyjaciel ze swoją nową narzeczoną wyszli z sauny i biegają nago po śniegu. Wyjmuję z zamrażarki Haagen Dazsy i rozkładam po miseczkach razem z zamrożonymi malinami z lata. Jesteśmy grubi i szczęśliwi. Na następny dzień mamy zaplanowany kulig, na myśl o którym dzieciaki nie mogą zasnąć, bo tak się już nie mogą doczekać. Gdzieś na drugiej stronie świata George R R Martin wciąż pisze Winds of Winter.

MIJAJĄ LATA

Czasem wpadamy na weekend do Warszawy lub do Gdańska. Chodzimy wtedy na dobrego taja lub udon. Kino, teatr, spacer po Nowym Świecie. Raz w roku, zimą, jeździmy na narty w Dolomity lub do Nowej Zelandii, gdzie jest wtedy pełnia lata. Z każdej wyprawy przywozimy coś pysznego, masę zdjęć i zakwasy w łydkach. Dzieci kończą szkoły, idą na studia, znajdują sobie partnerów. Podróżują, mieszkają w akademikach, buntują się, dojrzewają, odkrywają świat i swoje w nim miejsce. Wracają do domu na maminy rosół, po spokój, wsparcie i energię płynącą z każdego przytulenia. Psy starzeją się na kocach przy kominku. Gdy w końcu umierają, chowamy je pod brzozami. W mojej głowie wciąż mnóstwo pomysłów i historii. Wstaję coraz wcześniej, doceniając każdą godzinę słońca. Piszę dużo i tylko Seba ciągle mnie goni, żebym więcej się ruszała, bo od tego siedzenia kręgosłup mnie będzie bolał. Dlatego wracam do koni i trzymam swojego siwka w stajni nieopodal, zabierając go regularnie, trzy razy w tygodniu, na długie, leśne tereny. Kawa z baileysem smakuje zawsze tak samo pysznie. Słucham Szopena i Rachmaninowa, z niesmakiem komentując te nowe, elektroniczne gatunki muzyczne, które z muzyką przecież nie mają nic wspólnego. Drzewa, które sama sadziłam, rzucają coraz dłuższe cienie. Na ścianach brakuje już miejsca, bo całe zastawione są książkami i obwieszone zdjęciami: nas, dzieci, domu, Nowej Zelandii, Kanady i zwierząt. Nagrywam vlogi. Moi widzowie są już grubo po sześćdziesiątce. Hejterów kilku, coraz mniej, bo umierają wcześnie ze zgryzoty. Zostają ci najlepsi, mili, serdeczni ludzie, którzy czasem napiszą mi, że fajnie gadam, a czasem wyśmieją, że chyba dawno u fryzjera nie byłam. Mają rację.

 

Nie ma takich pieniędzy, nie ma takiej fortuny, przy której to marzenie by się zdezaktualizowało. To jest mój jedyny, ostateczny, egoistyczny, najpiękniejszy na świecie cel. I jedyne, czego potrzebuję od losu, żeby go osiągnąć, to zdrowie moje i moich najbliższych. Bo z każdym rokiem jestem coraz bliżej. :)

A o czym Wy marzycie? Jak chcecie się zestarzeć? Wpadniecie do mnie na kawę któregoś czerwcowego poranka? :)