A może… przestańmy już nazywać wszystkie kobiety pięknymi?

#współpraca

20 lat temu, gdy byłam nastolatką, piękno było jedno. Na jego definicję patent miały czasopisma dla kobiet, telewizja i reklamy. Piękne były supermodelki: Cindy Crawford, Eva Herzigova, Claudia Schiffer. Trzeba było mieć gładką skórę, szczupłą sylwetkę, długie nogi i płaski brzuch. Każda z nas chciała być z wyglądu supermodelką, bo tylko takie kobiety z uśmiechem gotowały w reklamach telewizyjnych, robiły karierę w książkowych romansach i spotykały się z zachwytem otoczenia. Już od podstawówki wiedziałam, że warto być piękną, bo to po prostu był temat numer jeden, gdy mówiło się o kobietach.

Kasia jest piękną kobietą, choć niezadbaną.
Ewa nie jest zbyt ładna, ale mądra.
Magda ma śliczne nogi, powinna to podkreślać.

Nawet te wszystkie bohaterki filmów, wiecie, inżynierki z doktoratami zbawiające świat – musiały być piękne.

Tylko mężczyźni mieli przywilej bycia opisywanymi przez umiejętności, wykształcenie, zawód lub poczucie humoru. My musiałyśmy przy tym jeszcze wyglądać.

Potem ideał piękna się zmienił. Trochę stracił masy, jeszcze bardziej wypolerowano mu skórę, aż zniknęły wszystkie pory.

Pozbawiony został pieprzyków, cieni pod oczami, cellulitu i jakichkolwiek włosów poza oczywiście tymi na głowie (obowiązkowa burza lśniących fal), brami i rzęsami. Rzęsy… właśnie. One musiały być gęste, grube i długie. Były nawet tusze do rzęs odpowiedzialne za każdą z tych właściwości z osobna.

Kobiety, żeby sprostać wymaganiom, nie mogły poprzestać na kosmetykach, musiały uciec się do kosztownych, czasochłonnych i nierzadko bolesnych zabiegów. Doklejane rzęsy, permanentne makijaże, trwała depilacja laserowa, milion dziwnych zabiegów oczyszczająco-wygładzająco-ujędrniających. Makijaż ewoluował zaś z dość delikatnego w stworzenie ze skóry twarzy prawdziwego blejtramu dla nowego obrazu. Baza, korektor, podkład, konturowanie, róż i rozświetlacz. Na koniec puder. Wszystko, żeby tylko nie dało się dopatrzeć porów skóry. W końcu chcemy wyglądać jak te modelki z reklam.

Kremy przeciwzmarszczkowe reklamowane przez dziewczęta, które jeszcze nie weszły w okres dojrzewania. Walka z cellulitem, który jest drugorzędną cechą płciową kobiet. Starania o beach-body, które trwały przynajmniej kilka miesięcy przed każdym latem, a potem i tak kończyły się klęską, kompleksami i ukrywaniem się pod pareo.

– A czy ty jesteś już gotowa na bikini? Masz już beach body?

– No jasne! Mam ciało. Idę na plażę. Voi-la! Mam beach-body. 

Tak nie było. Tak zaczyna być dopiero teraz. Wtedy kobietom wmawiało się, że do bikini trzeba mieć odpowiednie ciało.

Do tego jeszcze widzisz te porównania płac obu płci, patrzysz na głównie męskie twarze polityków, a twoim szefem w korporacji jakoś zawsze jest mężczyzna.

Jako kobieta zaczynasz tracić nadzieję na to, że możesz w życiu osiągnąć coś innego niż dobrze wyglądać.

A dobry wygląd przecież tak łatwo osiągnąć. Wystarczy trochę wytrwałości, silnej woli, spięcia pośladków i pracy na siłowni. No weź, dziewczyno, zadbaj o siebie, nie bądź leniwa. Przecież nie masz teraz nic do zaoferowania światu!

Potem pojawiły się media społecznościowe. I było jeszcze gorzej.

Nagle powstały serwisy, których jedynym celem było publikowanie zdjęć swojej twarzy i wystawianie jej na ocenę obcych ludzi. Wszyscy to robili, więc ja też. Zdjęcia z dzióbkiem. Zdjęcia od góry. Zdjęcia z filtrami. Wszystko, żeby tylko jakiś lajk albo komplement podbudował trochę moją kruchą samoocenę. Znajomi zawsze byli łaskawi, ale obcy ludzie… oj… obcy ludzie to lubili czasem ponazywać kobiety spasionymi świniami, wytknąć im brak biustu albo poradzić, żeby zmieniły dietę, bo mają niezdrową cerę.

I okazało się, że takie odbiegające od jednego obiektywnego i właściwego ideału urody kobiety przestały istnieć. Nagle przestały się pokazywać w internecie (w zdjęcie profilowe wklejając jakiegoś kwiatka lub swoje zdjęcie z dzieciństwa), nie były nigdy na okładkach czasopism, nie grały w reklamach, a na ulicach chowały się pod workowatymi ubraniami, żeby tylko nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ja się nie dziwię. Każdy, kto padł ofiarą hejtu, wie, że to niełatwy egzamin dla naszego samopoczucia. I nawet jeśli ciebie osobiście hejt nie dotknął – a po prostu widziałaś, że kogoś o podobnej do twojej urodzie jakiś cham zjechał na fejsie – to nie będziesz się wychylać. A może nawet dołączysz do hejterów. Tak trochę na zasadzie: wolę bić niż być bita.

Gdzieś w międzyczasie pojawiły się pierwsze odważne kampanie Dove.

To był pierwszy raz, gdy na wielkich zdjęciach reklamowych zobaczyłam kobiety o różnych sylwetkach – uśmiechnięte, reklamujące, jakby nie patrzeć, firmę kosmetyczną i podpisane jako piękne.

To był sztos.

Jak powiew świeżego powietrza.

Jak nadzieja dla nas – różnych kobiet, które mamy figury od chudych po grube, od niskich po wysokie, z szerokimi biodrami albo zupełnie „bez” bioder, z cyckami lub bez, z figurą w trójkąt, w koło, w prostokąt… No wszystkie my inne niż jeden jedyny właściwy ideał kobiecego piękna. Może my też mamy prawo czuć się piękne? Może my też będziemy fajne, podziwiane, pracujące jako modelki, budzące zachwyt lub pożądanie?

Dziś uważam, że trzeba pójść krok dalej: Trzeba przestać postrzegać kobietę przez pryzmat urody w ogóle.

Bo to naprawdę nieistotne, czy „jesteśmy piękne”.

Istotne jest to, co robimy, co wiemy, jak zmieniamy świat, jakimi jesteśmy przyjaciółkami, specjalistkami, matkami, przedsiębiorczyniami, managerkami i polityczkami. Istotne jest to, co mówimy, a nie czy nasza skóra jest piękna.

Skóra ma inną funkcję niż być piękną.

Skóra ma nas chronić, ma być zdrowa, ma być pod opieką dermatologa, jeśli ma jakieś zmiany. Ma nas chłodzić, gdy się poci (porami!). Ma nas nie-boleć. Ma przewodzić impulsy nerwowe. Ma dawać przyjemność. Ma się rozciągać na brzuchu, gdy jesteśmy w ciąży. Skóra może mieć zmarszczki. Skóra może mieć cellulit. Skóra może mieć rozstępy, blizny, pieprzyki, piegi, a czasem nawet pryszcze (skandal, co?).

Ciało generalnie ma nam służyć i służy nam najlepiej jak potrafi.

Gdy jest chore, warto sięgnąć porady lekarza (ale to nie twoja rola, człowieku, by obcej osobie sugerować odchudzanie). Gdy ktoś ma ochotę je zmienić, ma do tego prawo – makijażem, tatuażem, dietą, depilacją, piercingiem. Ale do cholery jasnej przestańmy ludziom wmawiać, ze coś POWINNI robić, albo czegoś robić NIE POWINNI. Bo ich ciało służy im, nie tobie.

Nie jesteśmy po to, by spełniać estetyczne oczekiwania innych ludzi.

Całkiem niedawno zdałam sobie sprawę, że jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak dobrze we własnej skórze jak teraz, mając 37 lat. W młodości byłam przecież szczuplejsza, gładsza, jędrniejsza… ale wydawało mi się, że wyglądam źle i powinnam się chować. Ukrywać „niedoskonałości” mojego wyglądu, podkreślać „zalety”.

Teraz przestałam się na tym skupiać, nagle przestało mi po prostu zależeć, żeby jakiś obcy człowiek uznał mnie za piękną. Mam w nosie jego opinię. Czasem patrzę na siebie w lustrze z podziwem, czasem to lustro omijam szerokim łukiem. Mam w poniedziałek bad hair day, a we wtorek burzę złotych fal (tak, jak supermodelki!). Czasem to wpływa na moje samopoczucie, a czasem nie. Ale myślę, że to też moje samopoczucie wpływa na to, jak się widzę.

Gdy jednak robię sobie rachunek tych złych i dobrych dni, to teraz jestem we własnych oczach piękniejsza niż kiedyś.

Myślę, że to dzięki innym kobietom. Dzięki temu, że one, inne kobiety, coraz mniej boją się pokazać bez makijażu lub założyć krótkie szorty mimo rozmiaru plus size. To normalizacja „defektów urody”, naturalnego owłosienia ciała, różnorodnych figur i rysów twarzy – to wszystko sprawia, że coraz bardziej się akceptujemy. Bo wcale nie musimy uważać się za piękne: musimy się po prostu pokochać i zaakceptować.

Wspomniałam, że dzięki innym kobietom czuję się teraz lepiej we własnej skórze – ale czuję też, że sama jestem częścią tego samego ruchu. Że to dzięki mnie komuś będzie lepiej w jego / jej skórze.

To bardzo ważne, zdawać sobie z tego sprawę: że TWÓJ GŁOS się liczy i że TY TEŻ możesz mieć wpływ na to, że jakaś nastolatka gdzieś w Polsce będzie miała o jeden kompleks mniej albo po prostu poczuje, że może wyjść się poopalać na plaży w bikini niezależnie od rozmiaru, jaki nosi.

Nie chodzi o to, żeby na siłę przełamywać wstyd – ale o to, żeby nie zawstydzać tych, które się odważyły. Żeby na nie patrzeć w mediach społecznościowych, żeby je wspierać. I potem przychodzi taki dzień, że Ty też nagle czujesz, że możesz tak samo NIE WSTYDZIĆ SIĘ swojego ciała. To cudowne uczucie, naprawdę! :)

Kampania Moje Piękno Moja Historia jest właśnie kolejnym krokiem ku samoakceptacji kobiet.

Obejrzyjcie ten film:

Jedna z dziewczyn mówi: Szerokie biodra? Szerokie są moje horyzonty!.
Inna: To nie wygląd mnie definiuje. Muzyka i fotografia – to mnie wyraża.

To cudowne, słuchać kobiet, których definicja piękna wykracza poza cielesność. Mam wtedy poczucie, że idziemy do przodu. Że dając im głos, ucieramy trochę nosa tym, którzy widzą w kobietach tylko ciała. Albo – przede wszystkim ciała.

A Ty co widzisz, gdy na siebie patrzysz?

#MojePięknoMojaHistoria