Nie ma czegoś takiego jak „za dobrze”

Jest bardzo prosta recepta na to, żebym się zakochała. Trzeba sprawić, żeby mi było dobrze. Jak jest mi dobrze, to kocham. Proste, prawda? I gdy pada pytanie „czy Tobie nie jest za dobrze?”, odpowiadam, że coś takiego po prostu nie istnieje. Nigdy nie jest za dobrze, bo tu nie ma żadnej górnej granicy. Zbyt często taką hipotetyczną przekraczałam, by w nią jeszcze wierzyć :) Ta niedziela udowodniła mi na przykład, że to, co wcześniej nazywałam owocami morza, nie było owocami morza, bo nic nie może się równać z tym, co jedliśmy w Ramiro. Ale to później. Niedziela w Lizbonie zaczęła się od wycieczki łódką (tak, wszystko, co pływa, to łódka, choć Fashkom nazywali to jachtem ;)).

DSC03153

DSC03190

DSC03183

DSC03166

DSC03226

Mieliśmy bardzo inspirującego kapitana. Facet pracował pół życia pod krawatem w niemieckich firmach samochodowych i koło pięćdziesiątki uznał, że woli żeglować. Wrócił więc do Lizbony, wypucował swoją łódkę Wahoo i właśnie rozkręca biznes turystyczny polegający na wycieczkach wodnych w Portugalii. Wino, czereśnie, woda i widok na miasto od strony rzeki. Bajka…

Potem wsiedliśmy w tuc-tuca, czyli trzykołowe piaggio ape, które przewiozło nas po Lizbonie.

DSC_0745

DSC_0769

DSC_0774

DSC_0804

DSC_0811

DSC03253

DSC03297

DSC03311

DSC03326

 

Wisienką na torcie tego wieczoru była jednak kolacja w restauracji Ramiro. To miejsce polecił nam Krzyś Gonciarz, gdy tylko dowiedział się, że lecimy do Lizbony. Obiecał orgazm kulinarny i miał rację. Gdy tylko weszłam do zatłoczonego, pełnego gwaru wnętrza, byłam pewna, że zrobią nam tu dobrze. Walające się po podłodze śmieci, ciasne przejścia między stolikami, zapieprzający jak mrówki kelnerzy i zapach morza z czosnkiem i masłem. Zamówiliśmy szynkę (coś w stylu prosciutto), krewetki na maśle, małże, wielkie krewety i percebes. Wszystko, absolutnie wszystko, co nam podali, było orgazmotwórcze. Nawet te obrzydliwie wyglądające percebes w obleśnych skórkach smakowały jak milion dolarów. Chyba jeszcze nigdy tak dobrze nie jadłam.

percebes

DSC_0860

 

Na deser pojechaliśmy do najlepszej lodziarni w Lizbonie – słynnego Santini założonego przez Włocha (bo Włosi wiedzą, jak robić lody). Z przepysznymi lodami usiedliśmy na krawężniku w centrum miasta i rozkoszowaliśmy się tą idealną chwilą. Kocham Portugalię. Kocham Lizbonę. Gdy na pożegnanie Joao z Bastardo powiedział, żebyśmy jeszcze wpadli i że „you have always a place to stay here!”… cóż… mam nadzieję, że przygotował się na widok Matyldy z walizkami przy jego drzwiach. Bo to kiedyś nastąpi. Zdecydowanie tu jeszcze wrócę. :)

DSC03401