Nie ufam ideałom

 

Nie, to nie będzie wpis o tym, że „z ideałem byś się zanudziła”. Z ideałem nie da się nudzić, bo w definicji ideału już nie ma miejsca na nudę. To będzie wpis o ludziach bez wad, co też oczywiście jest jakimś skrótem myślowym, bo każdy jakieś wady ma. Po prostu jedni mają je na wierzchu – a inni ukrywają je głęboko i – zwłaszcza na początku – potrafią Cię zachwycić swoją zajebistością. Mówię o ludziach skromnych, uśmiechniętych, serdecznych, bez nałogów i słabości, potrafiących zjednać sobie każdego poznanego człowieka pełną taktu ciekawością, uprzejmością i uczynnością. Mówię o aniołach, w których nie umiesz znaleźć niczego złego i teoretycznie powinniście od razu się zaprzyjaźnić… a jednak tego nie robicie. A może robicie i to tylko ja mam jakąś dziwną słabość do ludzkich wad…?

Moje największe przyjaźnie zawsze powstawały w mniejszych lub większych bólach. Albo się na początku nie lubiliśmy. Albo irytowaliśmy. Albo zwyczajnie nie widzieliśmy w sobie nic nadzwyczajnego. Dopiero z czasem, i to przeważnie w sytuacjach kryzysowych, okazywało się, że na tyle dobrze się rozumiemy lub uzupełniamy, że możemy na sobie polegać i umiemy sobie pomóc. I gdy teraz patrzę na swoich przyjaciół, to widzę, że od początku znałam ich wady i zaczynając się z nimi przyjaźnić, doskonale wiedziałam, z jakim człowiekiem mam do czynienia. Ci, którzy na początku wydawali się tacy wspaniali – z czasem mnie jednak rozczarowywali na tyle, że nie umiałabym sobie wyobrazić przyjaźni z nimi.

I nigdy też nie umiałam zaufać człowiekowi, który ma wszystko równiutko poukładane w życiu, nie pije, nie pali, nie ma kompleksów, nie czuje zazdrości lub żalu. Człowiekowi, który nie obgryza paznokci, nie miewa dołów, nie spije się czasem i nie wyląduje w łóżku z jakimś idiotą, nie spóźnia się nie spotkania, nie ma daddy issues lub przynajmniej nie słucha po kryjomu BAJMu. Kocham ludzkie wady, bo jasna informacja o nich od samego początku daje mi wyraźny sygnał, że człowiek jest pogodzony ze swoją ciemną stroną mocy – tak jak Czarnoksiężnik z Archipelagu pogodził się ze swoim cieniem (swoją drogą gorąco polecam Wam tę książkę, bo przeczytałam ją teraz drugi raz po wielu latach i wciąż uważam ją za jedną z najlepszych powieści fantasy).

Naszło mnie na ten temat, bo obejrzałam wczoraj piękny film z 1950 roku: „All about Eve„. To taki czarno-biały dramat z Bette Davis w roli głównej. Abstrachując… damn… abstraHując ;) od faktu, że to naprawdę świetne kino, którego nie powinno się traktować z pobłażaniem tylko dlatego, że jest stare (tak mistrzowski scenariusz i tak doskonała gra aktorska nie zdarzają się dziś zbyt często) – dwie główne postaci są właśnie najlepszym przykładem dla moich rozważań o ludziach prawdziwych i ludziach powierzchownych. Nie będę Wam zdradzać fabuły, bo liczę na to, że nadrobicie zaległości, jeśli jeszcze tego filmu nie znacie. Potraktujcie go jako filmową ilustrację do tego tekstu. Polecam.