Póki jest mama

„Zawsze chciałam być taką matką jak moja mama. Chciałam, by moje dziecko mi bezgranicznie ufało, miało we mnie przyjaciela, ubaw na każdym kroku, czasem wstydziło się ze mną gdzieś pokazać, bo tylko przypał zrobię. Chciałam zasadzić z nim nasionko marihuany, by patrzeć, jak rośnie (nie, nie spaliłyśmy jej), by powiedziało w kim się podkochuje, by często wolało spędzać czas ze mną niż ze znajomymi. Chciałam, by za przeskrobanie czegoś bardziej działały słowa „zawiodłam się na tobie” niż krzyki i by słowo „kocham” padało często i szczerze. Chciałam wymieniać się z nim książkami, słuchać głośno ulubionej muzyki, chodzić razem do kina czy na koncert…
Dziś mija 13 lat odkąd w piękną, słoneczną sobotę moja mama umarła na raka. Wtedy mając te 17 lat, myślałam, że to najgorszy dzień w życiu. Myliłam się. Jej nieobecność nie bolała aż tak bardzo, gdy kończyłam szkole, rzuciłam studia, wzięłam ślub, wyjechałam za granicę lub gdy się rozwodziłam. Jednak mylił się ten, który powiedział, że czas leczy rany. Gdy 4 miesiące temu zostałam matką, jej nieobecności sprawia mi niemal fizyczny ból. Taki, którego nie da się opisać. Bo to ona powinna być tu ze mną i się cieszyć, kochać i tulić, tak jak ja. Tej pustki nie da się wypełnić.
A więc dziewczyny, jeśli bycie Złą Matką skutkuje miłością dozgonną to życzę Wam byście były najgorsze w ten najlepszy sposób.
Ponoć matkę zrozumie jedynie druga matka więc teraz wiem, co czuła moja mama. Babcia umarła na raka gdy moja mama miała 15 lat.
Taka nasza rodzinna klątwa”.

– post Magdaleny Brześniowskiej opublikowany niedawno na grupie Złe Matki Zjednoczone – 

To nie jest tak, że tylko matki kochają bezwarunkowo. Bardzo często kochają tak też ojcowie, czasem dziadkowie lub nawet teoretycznie obcy nam ludzie, którzy mają w sercu dość empatii, by „emocjonalnie adoptować” jakieś dziecko, zająć się nim i zaakceptować takim, jakim jest. Bo na tym ta bezwarunkowa miłość polega.

Będę kochać mojego syna zawsze i niezależnie od tego, co powie, co zrobi, kim się stanie.

On sam może mnie znienawidzić, opuścić, wyzwać od najgorszych, może nabyć innych poglądów, stanąć po drugiej stronie barykady, a nawet popełnić najstraszliwsze zbrodnie – a ja i tak go będę kochać. Ot tak. Po prostu. Żadnej innej miłości nie jestem tak pewna jak tej jednej: do własnego dziecka.

Ale to nie jest tak, że ta miłość to mój wybór. Ja nie „postanowiłam” mu jej dać i nie spełniam tym samym jakiegoś mojego matczynego obowiązku wobec małego człowieka, któremu przysługuje mieć kochającą matkę. To uczucie silniejsze ode mnie i – choć to brzmi przyziemnie i jakiś mit w niektórych głowach może zburzyć – jest głównie indukowane chemią.

Lubimy myśleć, że miłość jest stanem głębokim, duchowym, niezależnym od ciała.

Lubimy zakładać, że zakochując się w drugim człowieku, doświadczamy czegoś więcej niż inne zwierzęta (które przecież też czasem łączą się w pary na dłuższy czas lub wręcz całe życie, nie tylko na kopulację). Że taki ten człowiek inny jest niż nawet bliska mu ewolucyjnie małpa. A to nieprawda jest. Wystarczy poobserwować nawet nie małpę, ale psa – żeby dostrzec, że inne zwierzęta kochają tak samo. Nie piszą może wierszy z tej miłości i nie obudowują jej w filozofię, ale przez obserwację (inaczej tego badać nie umiemy) widać, że symptomy tej miłości są identyczne jak u ludzi.

Wiem, że czytają mnie teraz matki, więc oszczędzę Wam opisów strasznych scen, w których codziennie matki–zwierzęta są stawiane, ale jeśli jesteście ciekawi, czy samica-innego-gatunku-niż-człowiek kocha swoje dziecko, to nietrudno Wam będzie dowody odnaleźć w internecie. Na zdjęciach, na wideo, w opisach.

Prawie każda samica podobnie jak mama-człowiek jest w stanie dla swojego dziecka zrobić wszystko. I strasznie cierpi, gdy to dziecko cierpi lub jest z nią rozdzielone.

Zdaję sobie sprawę, że ja czuję to samo co ryba pielęgnica, która ukrywa swoje młode w paszczy, gdy tylko pojawia się zagrożenie. I to samo, co lisica, która potrafi w obronie swojego lisiątka zaatakować dużo silniejszego przeciwnika. Tak działają matki-ptaki, gdy desperacko odciągają drapieżnika od gniazda, ryzykując własne życie. I wiem, że to samo czuła (i czuje) moja mama wobec mnie. A wcześniej jej mama. Tę miłość czujemy dlatego, że wymogła to na naszych gatunkach ewolucja. Dostajemy ją wraz z oksytocyną przy porodzie i rozwijamy to uczucie, opiekując się noworodkiem.

Tak przy okazji – tu taka mała podpowiedź dla tatusiów – u Was, drodzy mężczyźni, też wytwarzają się „hormony miłości” czyli chemia odpowiedzialna za przywiązanie, cierpliwość i chęć opieki. Dzieje się to wraz z …opieką nad dzieckiem. Dlatego właśnie warto od pierwszych dni życia dziecka opiekować się nim, nawet jeśli się jeszcze tego opiekuńczego odruchu nie czuje, właśnie po to, by go w sobie wzbudzić. Amerkanie powiedzieliby „fake it till you make it”. :)

Ta wiedza nie odziera mi matczynej miłości z siły. Wręcz przeciwnie. Podkreśla ją. Bo gdyby to była taka miłość z wyboru, miłość duszy, miłość warunkowa – tak jak się kocha np. partnera – to mogłaby się skończyć. A fajnie jest wiedzieć, że jest na świecie ktoś, kto mnie kocha niezależnie od wszystkiego.

Mama

Moja mama jest człowiekiem, którego znam najdłużej i najlepiej na świecie. Człowiekiem, który dał mi najwięcej ze wszystkich ludzi. Człowiekiem, na którego zawsze mogę liczyć w każdej sprawie i wiem, że moja prośba o pomoc – choćby była głupia lub nieuzasadniona – nigdy nie zostanie odrzucona. Mama cierpi, gdy ja cierpię. Mama jest szczęśliwa, gdy ja jestem szczęśliwa. Mama jest nawet w stanie – wiem, że to brzmi niedorzecznie – naprawdę poczuć się lepiej mimo doła lub choroby, tylko po to, żebym ja się nią nie martwiła i żebym nie była „przez nią” nieszczęśliwa”.

Taki rodzaj miłości – gdyby był miłością skierowaną do partnera życiowego – byłby toksyczny w cholerę. Ale wobec dziecka jest czymś naturalnym.

Pamiętam, gdy miałam może 5 lat i spytałam mamy, czy będzie ze mną zawsze. Powiedziała, że tak, ale pewnie przyjdzie moment, gdy nie będę tego już chciała. „Mamo, co ty gadasz! Zawsze będę chciała” odparowałam. A wtedy ona odpowiedziała ze śmiechem, że w takim razie ok, będzie ze mną zawsze. Oczywiście aż do śmierci.

– Jak to do śmierci?

– No do mojej śmierci.

– Jak to twojej?

– No kiedyś umrę. Rodzice przeważnie umierają przed dziećmi, ale spokojnie, to będzie kiedyś kiedyś kiedyś, jak już będziesz dorosła i nie będziesz już jej tak potrzebować.

– Ale mamo, ja cię zawsze będę potrzebować. Ty nie możesz umrzeć. Zabraniam ci. Powiedz, proszę, że nie umrzesz. Nigdy!

Mam teraz 36 lat i wciąż przeraża mnie myśl o śmierci mojej mamy.

Czuję, że to będzie koniec świata dla mnie. To trochę tak, jakby ktoś ci na środku oceanu nagle zabrał kompas, zostawił z wiosłem, klepnął po ramieniu i powiedział „radź sobie sam”. Mój ojciec po śmierci swojej mamy a mojej babci powiedział, że była dla niego opoką. I to jest bardzo dobra charakterystyka mamy.

Opoka (za sjp.pl): twarda skała osadowa, składająca się głównie z węglanu wapnia i krzemionki, używana jako materiał budowlany oraz do produkcji materiałów ściernych i izolacyjnych;

Oczywiście w drugim znaczeniu to po prostu coś (lub ktoś) co daje oparcie i pozwala przetrwać. :)

Wiele z moich sukcesów, osiągnięć, kamieni milowych w życiu smakuje tak dobrze właśnie dlatego, że mogę się nimi podzielić z moją mamą.

Począwszy od takich pierdół jak odebranie dyplomu magisterskiego po 10 latach (odebrałam go wyłącznie dla niej, bo w karierze zawodowej to mi się nigdy nie przydało ;)) – aż do pokazania jej samodzielnie ulepionego z dwóch komórek dziecka. Pochwała matki dodaje skrzydeł. Krytyka z jej strony – te skrzydła odcina. Wiele w życiu zrobiłam, by była ze mnie dumna. Może zbyt wiele. Może jakiś psycholog powiedziałby, że dobrze i zdrowo wychowane dziecko osiąga sukcesy dla siebie a nie dla rodzica, ale dla mnie duma matki jest zawsze wisienką na torcie takiego sukcesu.

Tak. Mama kiedyś umrze – to jest myśl przerażająca. Może właśnie dlatego natura wymyśliła starość, żeby nam, dzieciom, było łatwiej znieść odchodzenie rodziców. Bo starość jednak do tej śmierci trochę przygotowuje. Sprawia, że zaczynamy o niej myśleć i przez to – oswajać ją. Dlatego tak bardzo współczuję dzieciom, które straciły rodziców nagle. Na jakąś gwałtowną chorobę albo w wypadku. Zwłaszcza, jeśli to się stało w dzieciństwie, gdy potrzebujemy miłości rodzicielskiej najmocniej. Rozumiem też ludzi wierzących w jakąś religię, która daje nadzieję spotkania po śmierci. Wizja Nieba jest kusząca. Fajnie by było, gdyby istniało takie miejsce. Może kiedyś, wiedziona tęsknotą lub lękiem, uwierzę w nie.

Ale póki co nie wierzę w Niebo. Wierzę w robaki. I staram się nie zapominać o tym, że czas, jaki spędzę z moją mamą jest ograniczony.

Ma swój koniec. Wyczerpuje się jak piasek w górnej połowie klepsydry i nikt tej klepsydry potem nie obróci. Chyba że dla mnie samej – wobec mojego dziecka.

Każda chwila, którą teraz z mamą spędzam, jest na wagę złota i o każdej będę kiedyś marzyć, gdy już nie będziemy razem. Bo razem z moją mamą umrze jej miłość do mnie – jedyna taka miłość na świecie. Matczyna. Bezwarunkowa. Wiem o tym, bo sama jestem mamą i sama czuję to samo do mojego dziecka. Wiem, jak wielkim emocjonalnym ciężarem jest to uczucie, jakie lęki w człowieku wzbudza, jak czyni nas, kobiety, wrażliwymi – i silnymi jednocześnie. Wiem, ile jest za moją mamą stresu, trudu, pracy przy opiece nade mną i nad moją siostrą, ile nerwów związanych z wychowaniem. Ile przewiniętych pieluch, ile łez wylanych przed drzwiami szpitali, ile ucałowanych kolan, ugotowanych rosołków, nieprzespanych nocy, ile pytań bez odpowiedzi i ile odpowiedzi na niekończące się pytania.

Wiem też, że moja mama nie ma już swojej opoki, a mojej babci.

Patrząc na moje dziecko, które beztrosko bawi się w parku i nic sobie nie robi z mojej miłości, przypominam sobie siebie samą z czasów, gdy byłam taka sama.

To nie było nic złego, ot, naturalna lekkość bytu małego dziecka, które wychowane jest w luksusie bezwarunkowej miłości. Pławiąc się w niej i nie znając innego środowiska, nie umiemy zdać sobie sprawy, jakimi szczęściarzami jesteśmy. Wydaje się nam, że tak będzie zawsze. A potem przychodzi moment, gdy nam los tę miłość odbiera i wpadamy w przepaść.

Moje dziecko przewraca się i rani sobie kolano. Jest przy nim babcia, która bardzo je kocha. I ono kocha babcię. Ale gdy łzy napływają mu do oczu, a na kolanie pojawia się kropelka krwi, krzyczy „mamo!”.

Moja sąsiadka przeszła ostatnio groźną chorobę, do tego jest wiekową kobietą i w efekcie trudno się z nią teraz porozumieć. Całą noc słyszę ją zza ściany, jak woła „mamo”. To nie jest wołanie umierającego, starego człowieka. To jest wołanie dziecka. To jest to samo „mamo”, które słyszę od Kociopełka, gdy coś mu się stanie, ma twarz zalaną łzami i chce tylko dwóch rzeczy.

Żeby była mama i żeby przestało boleć.

Albo wtedy, gdy ma w nocy koszmar, potwornie się boi i woła „mamo”, bo chce tylko dwóch rzeczy: żeby była mama i żeby już się nie bać.

I tak się zastanawiam, co sprawia, że przestajemy już tak żałować starych ludzi tak, jak żałujemy dzieci. Patrzymy już na nich z mniejszą tkliwością, z takim przekonaniem, że pomarszczeni, duzi i siwi nie zasługują na tyle samo współczucia co słodcy, mali i pachnący.

Bo więcej w życiu przeszli? Bo doświadczyli życia? Bo popełniali błędy? Bo to już ich czas?

Mam takie wrażenie, może błędne (bo, jak mi niedawno opowiadała przyjaciółka, w kulturze nepalskiej ludzie zupełnie inaczej do śmierci podchodzą i traktują ją na luzie, jako naturalną koleją rzeczy. Nawet domy starców są tam tuż obok rzeki, nad którą pali się zwłoki. „Po raz pierwszy widziałam nieboszczyka na żywo!” powiedziała), że na śmierć nigdy nie ma dobrego momentu. Zupełnie jak na dzieci. I w jednym i w drugim przypadku człowiek by jeszcze trochę się pobawił, trochę pozwiedzał, popił i poromansował.

Czuję, że moja sąsiadka nie jest gotowa na to, żeby opuścić świat. Ona chce żyć dokładnie tak samo jak małe dziecko.

I dlatego woła mamę.

Żeby przyszła i pocałowała w bolące miejsce.

Bo wtedy już nie boli.

I już się nie boisz.

I możesz iść bawić się dalej.