Przepraszam, jednak nie mogę, mąż mi nie pozwolił.

Znajomy szukał ostatnio kierowcy na kilka godzin. Miał samochód, opłacał paliwo, dodatkowo oferował wynagrodzenie i takie ogłoszenie zamieścił dla chętnych w swojej okolicy. Zgłosiło się kilka osób, w tym kobieta. Wybrał właśnie ją, z kilku względów. Po pierwsze: to była młoda matka, a młodym matkom trzeba pomagać. Po drugie: to była młoda matka, a młode matki jeżdżą ostrożniej (tak, wiem, to stereotyp, ale jak się ma godzinę na decyzję, to się wybiera po stereotypach. W rzeczywistości młoda matka mogłaby się okazać piratem drogowym, a ten drugi młody koleś, co się zgłosił i miał w zawodzie „szlachta nie pracuje” a na zdjęciach szpanerskie pozy na tle sportowego auta – mógł być najlepszym i najrozważniejszym kierowcą w Polsce).

Decyzja podjęta, stawka umówiona, termin znany i czas teraz dograć szczegóły, aż tu nagle pojawia się wiadomość:

Przepraszam, jednak nie mogę, mąż mi nie pozwolił

Zanim przejdę do głównego tematu, muszę się wytłumaczyć. Otóż powodów, dla których znajomy dostał akurat taką wiadomość od Młodej Matki, mogło być wiele. Na przykład po prostu się rozmyśliła i dała taką wymówkę, jako „społecznie akceptowalną”. Po drugie, mąż po prostu mógł się nie zgodzić na opiekę nad dzieckiem w tym czasie, bo miał zobowiązania i taki tylko skrót myślowy, że „nie pozwolił”. Po trzecie, mąż to po prostu supertroskliwy facet, który namówił ją, że jednak z gorączką i bólem gardła nie powinna jechać nigdzie, tylko leżeć w łóżku i tak tylko dla żartu powiedział, że się nie zgadza, a tak naprawdę po prostu namówił ją, że to zły pomysł. Ale… jest też opcja, że mąż faktycznie, zwyczajnie i wprost jej NIE POZWOLIŁ. I o tej opcji chciałabym pogadać, bo znam zbyt wiele przykładów mężów, którzy uznają, że mogą żonie na coś nie pozwolić. I tyle samo żon, które na takie myślenie mężom pozwalają.

I to mnie trochę przeraża. Przeraża – dla jasności – też sytuacja odwrotna, gdy to żona na coś mężowi nie pozwala.

Bo jednak mówimy o dorosłych ludziach, którzy osiemnastkę mają już za sobą, żadnego kuratora nad sobą, żadnego ubezwłasnowolnienia, a jednak pozwalają drugiej dorosłej osobie decydować o własnej wolności – tudzież jej braku.

Rozumiem, że czasem można partnerowi czegoś zabronić, bo jego zamiar ma bezpośredni wpływ na nas. Np. że planuje jechać gdzieś MOIM samochodem lub zapisać NASZE WSPÓLNE dziecko na jakieś zajęcia. Rozumiem też, że można zabronić komuś zrobienia czegoś ZA MNIE, WOBEC MNIE lub PRZECIWKO MNIE. Ale jeśli partner zabrania Ci się z kimś spotkać, pracować gdzieś, założyć coś na siebie, zjeść coś lub powiedzieć coś, to chyba coś jest nie halo.

Czytałam ostatnio wywiad z psychologiem, który analizował zjawisko focha w relacjach partnerskich i zaliczał go do tak zwanej twardej techniki wpływu. O co chodzi z tymi miękkimi i twardymi metodami?

Naturalnym jest, że w związkach często mamy potrzebę coś zmienić w zachowaniach partnera. Nie mówię o dużych zmianach, bo jak chcemy zupełnie tego partnera zmienić, to lepiej się rozstać i znaleźć takiego, którego zmieniać nie będzie potrzeby. Ale… małe rzeczy można próbować zmienić – a nawet warto, jeśli nam wyjątkowo przeszkadzają. Na przykład to, że partner rozrzuca swoje ubrania i potem widzisz na podłodze te brudne skarpety i koszulki rozwieszone na haczykach w łazience. Albo to, że nie informuje nas, że gdzieś wychodzi i nagle orientujesz się, że nie ma go w domu, dzwonisz i dowiadujesz się, że wyszedł do sklepu. Albo jeśli kupuje jakieś pierdoły ze wspólnego budżetu, nie konsultując tego z nami. Ba, może nam też przeszkadzać, że np. flirtuje z innymi podczas wspólnych wyjść na miasto, za dużo pracuje i nie ma czasu dla rodziny albo strzyże się w karton i wygląda jak Rutkowski. Milion rzeczy może nas wkurzać. Tylko co z tym zrobić?

Można stosować różne metody wpływu na partnera. Psychologia dzieli je na twarde i miękkie. W dużym uproszczeniu chodzi o to, że twarde są nastawione na wymuszenie jakiegoś efektu – a miękkie to te, w których zakładasz, że może się nie udać. I że jeśli się nie uda, to spoko, trudno, jakoś sobie z tą porażką poradzisz i najwyżej dalej będziesz mędził i dupę truł.

Twarde metody manipulacji

Tu manipulator jest zdeterminowany na osiągnięcie celu. I np. właśnie zabrania ci czegoś / kategorycznie żąda czegoś. A jeśli się nie podporządkujesz, jest na Ciebie obrażony, nie odzywa się do Ciebie, jest wściekły, krzyczy, spełnia wcześniej postawioną groźbę lub wręcz posuwa się do przemocy. Twardą metoda jest np. kilkudniowe milczenie i porozumiewanie się monosylabami, bo ktoś się nie zgodził na zmianę fryzury. Twardą metodą jest krzyk, bo żona jednak wyszła na miasto i napiła się wina z przyjacielem. Twardą metodą jest też oczywiście bardziej zaawansowana przemoc, jak bicie, szarpanie, rzucanie przedmiotami lub ograniczenie dostępu do pieniędzy, do dzieci, do przestrzeni (tu np. to typowe dla wielu kobiet „wywaliłam go z łóżka i niech śpi na kanapie”).

Twarde metody to metody trochę „dziecięce”, bo właściwe dla dzieci. Kto kiedykolwiek mieszkał z trzylatkiem, wie o czym mówię. Dziecko, jeśli czegoś chce, traktuje to czasem jak warunek przetrwania. Jeśli nie dostanie „tego drugiego soku jabłkowego”, to świat się skończy. Dlatego tak mocno, głośno i długo się o ten drugi sok jabłkowy awanturuje ;)

Twarde metody są bardziej skuteczne na krótką metę, ale na dłuższą niszczą człowieka i relację.

Miękkie metody manipulacji

…to namawianie. W ramach tych metod możesz tłumaczyć, dlaczego jakieś zachowanie partnera Ci przeszkadza. Możesz to argumentować, pokazywać dobre strony przyjęcia Twojego rozwiązania. Możesz też np. podsuwać partnerowi jakieś artykuły popierające Twoją tezę albo podgłaśniać telewizor, jeśli jakaś mądra pani staje po Twojej stronie. Ale to wszystko musisz robić w miły sposób, odwołując się do pozytywnych uczuć, dając partnerowi przestrzeń i …możliwość odmowy. On musi czuć, że tę możliwość ma. W przeciwnym wypadku idziesz w stronę twardych metod manipulacji. A tego nie chcesz, bo to naprawdę bardzo źle wpływa na związek.

Czemu piszę o twardych i miękkich metodach wpływu? Dlatego, że – strzelam – mąż kobiety, o którym opowiedziałam Wam na początku, mógł po prostu być o swoją żonę zazdrosnym. To częste. Ja jestem jedną z tych dziwnych, bo rzadko bywam zazdrosna – ale w wielu związkach ta zazdrość występuje i to zupełnie naturalne, nieszkodliwe uczucie, o ile… umiemy sobie z nią radzić w cywilizowany sposób. I zabranianie żonie spotkania się z kimś tylko dlatego, że jesteś o nią zazdrosny, to nie jest cywilizowany sposób.

Bądźmy realistami. To nie tylko głupie, ale wręcz sprzeczne z prawem. Wiecie, co innego, jak tak pół żartem pół serio czegoś sobie w związku „zabraniacie” i obie strony zdają sobie sprawę, że to wcale nie jest zabranianie, tylko prośba. Ale zbyt często już byłam świadkiem różnych związkowych nadużyć, by nie wierzyć w istnienie ludzi, którzy myślą, że ich partner musi się ich słuchać.

Żadna kobieta nie przechodzi na własność mężczyzny w momencie wzięcia ślubu.

W ogóle żaden człowiek nie jest własnością innego człowieka. Więc nie możesz nikomu zabronić spotkania się z kimś. Po prostu nie masz takich „uprawnień”. I pamiętaj, że nikt też nie ma prawa TOBIE zabronić spotkania z kimkolwiek. Może Cię prosić, może namawiać, ale nie może zabronić.

Nie wszystkie twarde metody wpływu są sprzeczne z prawem (foch niestety nie jest karany więzieniem, choć powinien ;)), ale wszystkie mają zły wpływ na związek. I na osobę, w którą są skierowane. Niestety łatwo im ulec, dać się zastraszyć, a potem nie wiesz kiedy, budzisz się z ręką w nocniku, czyli w związku, w którym boisz się własnego partnera i z tego lęku rezygnujesz z siebie…

Mam nadzieję, że ta kobieta, która stała się inspiracją do napisania artykułu, w istocie żyje w dobrym związku i mąż wcale jej niczego nie zabronił, tylko ona użyła takiej wymówki.

I mam nadzieję, że i Wy żyjecie w związkach wolnych od twardych metod wpływu.

Bo, kaman, XXI wiek jest, kobiety i mężczyźni mają równe prawa, niewolnictwa nie ma, czas skończyć z byciem dupkiem wobec swojego partnera. I czas nie pozwolić partnerowi być dupkiem wobec nas.