Rozważania o dziecięcym „chcę to” i czy „nie” jest naprawdę niezrozumiałe dla dziecka.

Dziś nie będzie mędrkowania, bo moje dziecko jest jeszcze za małe, żebym miała jakieś doświadczenia w opisywanej materii, którymi mogłabym się z Wami podzielić. Dziś będzie próba wspólnego zastanowienia się nad dwiema kwestiami, którymi się ostatnio zainteresowałam w dziedzinie komunikacji z dziećmi. A natchnął mnie wpis na blogu Mataja: Reakcje, które psują Twoją relację z dzieckiemi wpływają na jego zachowanie.

Chcę

W tekście są przedstawione dwie sytuacje, w których autorka rzuca nowe światło na interpretację dziecięcych żądań. A właściwie nie żądań, ale deklaracji. Bo pierwszym przykładem jest dziecko, które podczas zakupów zauważa jakąś zabawkę i informuje nas, że „chce ją mieć”. Zwykle reagujemy wtedy stanowczą odmową. Mówimy, że absolutnie nie, że nie kupimy tej zabawki, że za droga, że dość już zabawek mamy w domu itp. A tymczasem… dziecko po prostu wyraża swoje uznanie dla danej zabawki i być może wcale nie prosi nas o nią, tylko daje nam po prostu znać, że ona mu się podoba.

No i tu mam swoje pierwsze „ale”.

Otóż zauważyłam, że w komunikacji z małym dzieckiem, które jeszcze nie mówi, my, dorośli, używamy często takiego czytania w myślach i wypowiadania na głos tego, co naszym zdaniem chce dziecko.

Gdy Kociopełek wyciąga rączki w kierunku butelki z wodą, wskazuję ją i pytam:
– Chcesz wodę?
I podaję mu butelkę.

Gdy Kociopełek podchodzi do mnie z marudzącą miną, mówię:
– Chcesz się przytulić?
I przytulam go.

Gdy Kociopełek stoi pod drzwiami i popatruje na mnie z emfazą, podchodzę:
– Chcesz wyjść?
I otwieram drzwi.

To jest doskonała ilustracja zjawiska, które nazywamy poczuciem omnipotencji małego dziecka. Dla niego mama jest nie osobnym bytem, takim samym człowiekiem jak on – tylko przedłużeniem jego samego. Taką trzecią ręką, która czyta mu w myślach i wykonuje różne „polecenia”, które on wyraża w rozmaity sposób. I w przeciwieństwie do takiego zupełnie małego dziecka, które właściwie operuje tylko freudowskim ID, a więc tylko czuje różne potrzeby (jedzenia, picia, ciepła, ssania, spania) – trochę starsze dziecko zaczyna fantastycznie wykorzystywać EGO, wyciągając ręce po to, czego potrzebuje i starając się coraz bardziej świadomie te potrzeby realizować za pomocą znanych sobie środków. Jestem głodny -> zaczynam się dobierać do maminego dekoltu -> piję mleko. Nie trzeba już takiego dziecka przystawiać do piersi*. Chcę się pobawić -> sam otwieram pudło z zabawkami -> bawię się. Wszystko super, tylko gdzieś na etapie uczenia się tej samodzielności w sięganiu po to, czego się chce, dziecko słyszy pytanie rodzica:
– chcesz?
I po tym „chcesz?” zawsze dostaje to, czego chce.

A więc „chcę” jest równoznaczne z „poproszę” lub „daj mi to”.

No tak odbieram ten mechanizm uczenia. I w związku z tym dziecięce deklaracje sklepowe „chcę tę zabawkę” są dla mnie ewidentną o nie prośbą, a nie deklaracją. Chyba że… od początku będziemy prowadzić narrację, w której słowo „chcę” będzie się czasem kończyło zwykłym uznaniem faktu, że dziecko chce coś, czego nie może dostać. Na przykład. „Chcę ten kubek z kawą”, „Chcesz kawę? Niestety nie mogę ci jej dać. Kawa jest dla dorosłych, poza tym kubek jest gorący, więc mógłbyś się oparzyć”. Ale w sumie to wciąż jest reakcja właściwa na prośbę, a nie na zwykłą deklarację „chcenia”…

Dla mnie sednem problemów z dziecięcymi pokusami jest nie błędna interpretacja „chcę”, ale dziecięca nieumiejętność wejścia na poziom SUPEREGO, a więc tej składowej osobowości, która jest odpowiedzialna za samokontrolę i za skonstatowanie „jestem głodny -> rzuciłbym się teraz na to ciastko -> ale nie mogę, bo to nie moje ciastko”. Dzieci po prostu tego nie umieją, więc rodzice stawiają im granice.

Nie

Ciągle słyszę teorię, że małe dzieci nie rozumieją słowa „nie” i że jest dla nich puste semantycznie. Ale jeszcze nikt mnie nie przekonał do tej teorii. No po prostu jej nie kupuję.

Dziecko faktycznie nie oddziela słów, skoro nie umie pisać i najpierw opanowuje język mówiony, a tu podział słów jest przecież umowny. Nawet dorośli, wykształceni Polacy mają czasem problem z pisownią łączną i rozłączną pewnych słów. Rada językowa też co chwila zmienia w tej sprawie zdanie. Wiecie na przykład, że rzeczowniki pochodzenia czasownikowego piszemy łącznie z „nie-„? Na przykład „trudno mi przychodziło to nieudawanie orgazmu po latach udawania” (wybaczcie ten przykład z innej kategorii, ale starzy bywalcy bloga pamiętają, że taką tu mamy tradycję na ilustrowanie reguł językowych ;)). W innych językach też reguły są odmienne od naszych i taki na przykład język niemiecki potrafi tworzyć wyjątkowo długie słowa, które są w istocie zdaniami, bo łączą wiele innych słów, które w polszczyźnie napisalibyśmy razem. To samo w języku szwedzkim. Wyraz Nordöstersjökustartilleriflygspaningssimulatoranlägeningsmaterielunderhållsuppföljningssystemdiskussioninläggförberedelsearbeten oznacza „prace przygotowawcze do udziału w dyskusji nad systemem utrzymania wsparcia materialnego symulatora nadzoru z powietrza dla północno-wschodniej części artylerii nadbrzeżnej Bałtyku”.

Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że wyrażenia „podnieś to” i „nie podnoś tego” dziecko odbiera jako pełne frazy, jako całości. Nie jako złożenie gramatyczne. Dla niego mogłyby brzmieć „ungwabungwa” (podnieś) oraz „kitsumit” (nie podnoś). „Nie” nie odgrywa tam większej roli. Po prostu składa się na znaczenie frazy jako całości i w procesie nauki języka – moim zdaniem – dziecko to wyłapuje i rozumie.

Kolejny powód moich obiekcji to fakt, że Kociopełek już w pełni świadomie używa słowa „nie”, gdy protestuje przeciwko czemuś. Mówi „nie”, gdy próbuję go wziąć na ręce, a on tego nie chce. Mówi „nie”, gdy nie chce już kolejnej łyżki zupy. Mówi „nie”, gdy zmieniam ustawienie jakichś zabawek, które jego zdaniem stoją tam, gdzie powinny. Dlatego nie widzę możliwości, by Kocio nie rozumiał też mojego „nie”, gdy wspina się na krzesło.

A Wy, jak myślicie? Jak reagować na dziecięce „chcę to” oraz czy Waszym zdaniem dzieci rozumieją „nie” – a może jest ono jednak puste semantycznie?

 

 

*Tu nadmienię, że ja mimo wszystko nie pozwalam Kociowi samodzielnie sięgać po cycka, bo to jednak moje ciało, moja sfera intymna i wolę, gdy mnie poprosi na swój sposób o tę pierś, a wtedy sama go usadzę na kolanach i nakarmię. To działa całkiem nieźle i mam nadzieję, że dzięki temu uniknę sytuacji, gdy w miejscu publicznym dziecko trzymane na rękach nagle wyjmie sobie moją pierś.