Sezon weselny się kończy. I bardzo dobrze.

Na pierwszym w życiu weselu byłam, mając jakieś 19 lat. Poszłam z moją wielką miłością na ślub jego przyjaciela z dzieciństwa i niestety okazało się, że dosłownie parę dni wcześniej umarła mama świadka pana młodego – również przyjaciela mojej miłości. Mieszały się więc podczas uroczystości dwa uczucia: radość z zaślubin młodych i żałoba po stracie rodzica. Nikt tak do końca nie umiał sobie z tą sprzecznością poradzić i już na wstępie wesela panowała dość ponura atmosfera krępującej ciszy. I byłam tam ja, młoda i onieśmielona starszym towarzystwem, moją miłością i tą krępującą ciszą, którą z moich młodzieńczych, głupich pobudek chciałam na siłę rozbroić. Uśmiechałam się więc, odwracałam uwagę od rzeczy smutnych i przyjęłam rolę ciekawostki na imprezie, bo jako jedyna chyba byłam nie tylko spoza miasta – ale i dość młoda jak na towarzystwo po studiach, które mnie otaczało. Wtedy właśnie palnęłam jedną z moich największych gaf, po której miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Była oczywiście zupełnie niezamierzona.

Staliśmy w hallu sali weselnej, paląc papierosy i tępo gapiąc się na telewizor zawieszony u sufitu. Cisza. Ja, moja miłość i jego przyjaciele ze świadkiem włącznie. Stoimy. Kiwamy się z nogi na nogę. Nikt nic nie mówi. Nagle ktoś puszcza zupełnie niewinną uwagę: „O, jest telewizor. Może jakieś filmy pooglądamy?”. A ja uczepiłam się tej uwagi i zapragnęłam pociągnąć temat dalej. No jakie to filmy można oglądać na weselu? Jaki film jako pierwszy przychodzi Wam do głowy? Tak. Tak właśnie powiedziałam.
– Może „Cztery wesela i pogrzeb”?

Teraz sobie przypominam, że chyba już kiedyś Wam o tym pisałam… W każdym razie tylko to pamiętam z pierwszego mojego wesela.

Potem byłam na przepięknym weselu kaszubskim, nie tylko z błogosławieństwem rodziców i oczepinami, ale też z polterem i kilkudniowymi poprawinami, świniakami od kuzynów, rybami od wujka i całą masą przepysznych, prawdziwych potraw, których nie wybierało się z jakiegoś weselnego menu tylko zbierało „po wsi”. Tam bawiłam się chyba najlepiej, pomimo bezczelnego disco-polo, starszych panów o lepkich dłoniach i wodzireja, który zmuszał pana młodego do obmacywania kolan panienek. Bawiłam się świetnie, bo wszyscy bawili się razem, niezależnie od wieku i poglądów. Nie było żadnych kłótni, starć, antypatii a jeśli jakiś gość choć przez chwilę zdawał się wpadać w nudę, państwo młodzi, ich rodzice lub świadkowie wyciągali delikwenta na parkiet albo dolewali mu wódki. Od tamtej pory już nigdy nie byłam na weselu, które wspominałabym tak dobrze.

Na pozostałych zawsze było drętwo. Bo tworzyły się grupki. Bo ciocia Władzia nie lubi wujka Marka. Bo młodzi nie lubią ze starymi gadać. Bo robimy wesele bezalkoholowe (bo pan młody nie chce bójek). Bo puszczamy same nowoczesne kawałki lejąc ciepłym moczem na starsze towarzystwo, które marzy o „Córce rybaka”. Bo nie obchodzi nas, jak goście wrócą do domu. Bo Maciek za często tańczy z moją żoną i trzeba mu przypierdolić. Bo ktoś dał za mało w kopercie. Bo mój mąż się upił i robi wiochę, więc ja zrobię jeszcze większą wiochę opieprzając go przy wszystkich.

OK, nie mówię, że wszystkie wesela były do dupy. Byłam raz na przepięknym angielskim weselu z grupą jazzową live. Byłam raz świadkową i było fajnie, ale to dlatego, że hajtała się moja przyjaciółka. A wczoraj byłam na weselu, gdzie parkiet ciągle był pełny a mi udało się porozmawiać z kilkoma facetami bez ich żon/dziewczyn patrzących na mnie z mordem w oczach. Da się? Da się. Ale to wyjątki. I nigdy nie wiadomo, na co trafisz. Tak więc chyba najbliższym weselem, na którym się pojawię, będzie moje własne. O ile dopuszczą wreszcie małżeństwa z postaciami fikcyjnymi oczywiście.