To klątwa, urodzić się artystą.

Bardzo cieszę się, że nie dotarły do mnie żadne recenzje filmu „Searching for Sugar Man”, zanim go obejrzałam. Dzięki temu odkrywałam coraz to nowsze fakty o artyście razem z narracją tego przepięknego dokumentu i mogłam wraz z jego bohaterami przeżywać wzruszenia. Jeśli i Ciebie ominął ten film, też nie psuj sobie zabawy i nie czytaj dwóch kolejnych akapitów. Najpierw obejrzyj. Nie tylko dla samej historii, ale przede wszystkim dla muzyki, której od roku słucham i nie mogę się nadziwić – jakim cudem nie znałam jej wcześniej? Jakim cudem Ameryka nie oszalała na punkcie Rodrigueza?

Wyobraź sobie, że Beatlesi, Lady Gaga lub Madonna nie zostają gwiazdami. Nie robią kariery, nie mają fanów, nie zarabiają kupy hajsu. Co robią? Betlesi dalej mieszkają w Liverpoolu, dawno się już nie przyjaźnią, czasem piwko, praca za biurkiem, grube żony i te sprawy. Lady Gaga śpiewa na weselach. Madonna została fryzjerką. Mam wrażenie, że historia Rodrigueza jest właśnie takim eksperymentem. Że świat celowo odebrał mu sławę i bogactwo, żeby się przekonać, co by było, gdyby nie odniósł sukcesu. A ten sukces mu się należał jak psu buda.

Był tylko jeden, jedyny kraj na świecie, który nie został wtajemniczony w ten eksperyment naukowy i po prostu nie wiedział, że Rodrigueza nie można wielbić. To RPA. Daleko są, mogli nie wiedzieć. Tam płyty Sixto Rodrigueza sprzedawały się jak świeże bułeczki i każdy znał słowa jego piosenek. I jak teraz taki kraj, który docenia wielkiego artystę, tłumaczy sobie fakt, że ten artysta jest zupełnie nieaktywny w swojej ojczyźnie? Umarł. No przecież. Dla mieszkańców RPA to było najbardziej logiczne, najlepiej pasujące wytłumaczenie. Rodriguez zginął młodo, tuż po wydaniu drugiej płyty. Zastrzelił się na scenie tuż po wyśpiewaniu słów „thanks for your time, then you can thank me for mine. And after that’s said, forget it”. Albo oblał się benzyną i spłonął żywcem na oczach publiczności. Bo przecież niemożliwym byłoby, gdyby pracował właśnie na budowie i żył w rozpadającym się domku.

Różne gwiazdy pyta się często w wywiadach, czym by się zajmowały, gdyby nie robiły tego, co robią. Aktorzy i muzycy zwierzają się wtedy, że projektowaliby ciuchy, byliby lekarzami lub astronautami. Wybierają sobie nie tylko dość ciekawe zawody – ale praktycznie zawsze zakładają, że osiągnęliby w nich sukces. To normalne. Ja też tak robię i Wy, jako dzieciaki, też tak robiliście. Nikt przecież nie zakładał, że zostanie robotnikiem lub żulem – albo że będzie bezskutecznie szukał fajnej pracy, odbijając się od sekretariatów i call center „na chwilę”. No, może tylko o barmanowaniu wielu marzyło, jako takiej pracy przejściowej przed tym „wielkim sukcesem”, który przecież na nas czeka gdzieś w przyszłości.

Ale tak jak wielu znanych mi ludzi biznesu, właścicieli przeróżnych firm i pracowników korporacyjnych umiałoby wybrać alternatywę dla swojego zawodu, gdyby coś poszło nie tak – tak praktycznie wszyscy znani mi artyści nie radzą sobie zupełnie w tym, co nie jest ich domeną artystyczną. Aktorzy są znakomitymi aktorami lub idą na bezrobocie. Piosenkarze śpiewają lub idą grać do baru po nocach, przepijając resztki oszczędności. Naprawdę mam wrażenie, że bycie artystą to taki zawód, z którym człowiek się rodzi – a nie który się wybiera. I tylko trzeba się modlić do Bugu, żeby dostać w pakiecie też talent – no i żeby urodzić się w odpowiednim momencie i miejscu. Żeby nas na pewno docenili. Norwid tego szczęścia nie miał, Rodriguez też nie, a takiemu Kombii już się udało jakimś cudem. Życie jest takie niesprawiedliwe.