Trylogia czarnego maga – recenzja

male segritta gildia magow

Doskonałe opinie czytelników, pochlebne oceny recenzentów i ogromny sukces sprzedażowy trylogii czarnego maga zachęciły mnie do przeczytania wreszcie książek Trudi Canavan. Żałuję teraz, że nie były to pierwsze książki fantasy w moim życiu, bo po Urszuli LeGuin, Tolkienie, Kossakowskiej i George’u R.R. Martinie – lektura Canavan jest jak przesiadka z porshe do cinquecento.

Trudi Canavan: Trylogia czarnego maga
1. Gildia Magów
2. Nowicjuszka
3. Wielki Mistrz

Trylogia opowiada o losach Sonei, biednej sieroty ze slumsów, która przypadkiem odkrywa w sobie niezwykle potężną moc magiczną. Brzmi znajomo? No właśnie. Ta sztampowość postaci i wątków bardzo mi przeszkadzała w lekturze. Po prostu wszystko było do bólu przewidywalne. Wszystko, poza jednym z bohaterów, któremu udało się wyjść poza schemat, ale też tylko do pewnego momentu, gdy nagle dowiadujemy się o nim „całej prawdy” i jego intrygująca dotąd osobowość wpasowuje się w dwuwymiarowy świat całej reszty.

Postaci są niestety wyjątkowo płytkie. Mdłe i przezroczyste. Do tego każda mówi takim samym językiem. Może jestem na to wyjątkowo wyczulona, ale dla mnie dowodem kunsztu pisarskiego jest między innymi umiejętność pokazania postaci poprzez język, jakim się posługuje. Jedni mówią długimi, pięknymi zdaniami – inni używają potocznych, krótkich zwrotów. Jedni mają jakieś obce naleciałości – drudzy mają środowiskowe maniery. U Cavanan wszyscy mówią tym samym językiem i tym samym stylem. Dołożenie do słownika mieszkańców slumsów trzech „regionalizmów” na krzyż nie traktuję jako próby zróżnicowania języka. Można się było bardziej postarać.

Płytkość postaci nie leży oczywiście tylko w języku, ale też w ich zachowaniu. Wszystkie poza jedną zachowują się zgodnie z jakimś stereotypem. Mamy starego, poczciwego mentora, który zawsze jest dobry i wyrozumiały. Mamy złośliwego, przebiegłego wroga bohaterki, który przez zazdrość i uprzedzenia uprzykrza jej życie. Sama Sonea jest przeraźliwie dobra i moralna. Nie znalazłam na kartach trylogii ani jednego człowieka, który byłby jednocześnie dobry i zły, który miałby dobre intencje – ale też chwile słabości, albo złe zamiary – ale też ludzkie odruchy. No kaman! Tak się pisze bajki a nie powieści. Już Dynastia miała więcej odcieni szarości niż bohaterowie Canavan – ale to nie tylko ich wina. Wybory, przed jakimi stają, też nie są zbyt trudne.

Autorka broni się też zawzięcie przed opisywaniem wyglądu postaci. Po przeczytaniu dwóch tomów nie miałam wciąż pojęcia, jak wyglądają główni bohaterowie poza jakimiś ogólnikami i kolorem szat, które noszą. Sonea jest niska i chuda. I tyle o niej wiemy. Akkarin ma czarne włosy i bladą cerę. I chodzi w czarnej szacie. Rothen ma niebieskie oczy. I już. Rozumiem, że autorka chciała pozostawić trochę miejsca wyobraźni czytelnika, ale zostawiła go stanowczo zbyt wiele.

Pretensjonalne nazwy – już sama Sonea mnie zniechęciła, bo z jakiegoś powodu przypomina mi tę wiejską modę na nadawanie dzieciom obco brzmiących, egzotycznych imion prostytutek. Sonea jako imię dla sieroty ze slumsów? No heloł. To tak nie brzmi. Pod tym względem mistrzem jest Tolkien, który umiał nazywać nie tylko bohaterów – ale i miejsca, surowce, rośliny i zwierzęta w sposób, który idealnie pasował do środowiska i kultury, z których pochodziły. Martin również sobie świetnie radzi z nazwami. Widać u niego wyraźnie pewne regionalne cechy w imionach bohaterów z różnych krain. Canavan nazywa wszystkich tak, jakby wystukiwała na klawiaturze przypadkowe spółgłoski i uzupełniała je samogłoskami. A… i chyba miała fazę na podwójne litery. Akkarin, Dannyl, Dorrien, Sarrin, Jerrik, Garrel, Harrin, Issle, Jullen, Jonna, Errend… Nawet nazwy krain, rodów i nazwiska aż emanują przypadkowością i mam wrażenie, że zostały stworzone na siłę, tylko po to, by wprowadzić do świata jakieś „inne od prawdziwych” wyrażenia.

male trylogia czarnego maga

Czas na plusy :)

Sam pomysł jest fajny. Świat magii opisany jest szczegółowo, trzyma się kupy, jest logiczny, a czytelnik jest w niego płynnie wprowadzany przez całą trylogię. To nie jest zwykła magia, która bierze się z powietrza – ale ma swoje reguły i ograniczenia, które ładnie ze sobą współgrają i trudno tu złapać autorkę na jakiejś nieścisłości lub braku konsekwencji.

Postać Akkarina – jako jedyna postać złożona, niejednoznaczna – budzi ambiwalentne emocje w czytelniku, zaskakuje, przyciąga i od kiedy faktycznie się pojawia (w drugiej części), nagle zaczynasz doceniać smętne godziny przeznaczone na przebrnięcie przez Gildię Magów. Niestety trzecia część czyni z Akkarina miękką pipkę. Jeśli nie chcesz być świadkiem upadku tej jedynej, ciekawej postaci – zatrzymaj się w lekturze po Nowicjuszce.

Generalnie najlepiej oceniam drugą część trylogii. To w niej najwięcej jest tajemnic i niepewności, to w niej jesteśmy najczęściej zaskakiwani. Jakoś w połowie książki po prostu nie umiałam się już od niej oderwać i przeczytałam wszystko do końca, zaczynając „przed snem” i kończąc w południe. Właściwie jedynym wyraźnym minusem Nowicjuszki jest moralizatorski wątek gejowski, którym autorka niestrudzenie zamęcza czytelnika od początku do końca i który jest do porzygania poprawny politycznie. Czytając go, miałam wrażenie, że jestem na jakimś szkolnym apelu i serwuje mi się opowieść o tolerancji wobec mniejszości seksualnych odgrywaną przez uczniów ze szkolnego teatrzyku. Cóż… nie jest to nowość, że najgorszym, co może robić pisarz dla historii – to moralizować ją.

Trzecia część trylogii, Wielki Mistrz, trochę mnie zawiodła. Myślałam, że będzie coraz lepiej, ale w którymś momencie wszystkie tajemnice zostają odkryte a historia koncentruje się na walce złych z dobrymi. I ta walka – choć świetnie pomyślana pod względem logiki magicznej – jest jednak nużąca. Złapałam się na tym, że pewne fragmenty po prostu przeskakiwałam, bo były zbyt przewidywalne. Końcówka rozmydliła się, wygasła bez emocji, zostawiła mnie w poczuciu przesytu, jakbym nażarła się frytkami z McDonalda i bolał mnie brzuch.

Dlatego dziwią mnie trochę te pozytywne opinie o trylogii czarnego maga. Może ich autorzy nie czytali wcześniej dobrej fantastyki? Albo oceniają książki Canavan w kategorii czytadła do pociągu? Dla mnie to typowy literacki fast food, który można sobie zafundować raz na jakiś czas, ale nie powinien stanowić podstawy diety – i zdecydowanie nie zasługuje na gwiazdki Michelin.