Wszystko OK?

Bez tajemnic III galeria _21

Biję się w piersi (hm. to jednak lepiej brzmi w ustach mężczyzny), bo nie spodziewałam się wiele po polskiej produkcji serialu Be Tipul (amerykańskie In Treatment), gdy trzy lata temu ją zapowiadali. A jest wyśmienita, dobrze napisana i mistrzowsko zagrana. Teraz zupełnie szczerze i bez wstydu mogę powiedzieć, że oglądam polski serial. Rusza właśnie trzeci sezon z nowymi bohaterami, którzy poddają się psychoterapii u dr. Andrzeja Wolskiego a ja dostałam od HBO wgląd w pierwsze odcinki i w szczegółowa biografię jednej z bohaterek. Bo żeby napisać dobry scenariusz i stworzyć wiarygodną, wielopłaszczyznową postać, trzeba ją wykreować od samego początku, wraz z historią rodziny i całą masą szczegółowych doświadczeń, do których nawet nie trzeba potem nawiązywać w scenariuszu – ale one muszą być znane twórcom i aktorom, aby postać była człowiekiem a nie jakąś bezbarwną wydmuszką jak z Ż jak Życie.

Pod „opiekę” dostałam Małgorzatę. Pacjentkę, która przychodzi na terapię w środy, i właśnie tego dnia HBO będzie emitowało odcinek z jej udziałem. Z Małgorzatą łączy mnie kilka cech, ale nie mogę Wam jeszcze powiedzieć, jakich. To, co mogę Wam zdradzić teraz, to wiek bohaterki (około 30 lat) i fakt, że boryka się z bardzo poważnymi problemami psychicznymi, których na pierwszy rzut oka w niej w ogóle nie widać. Nie bez przyczyny Małgorzata zaczyna terapię stwierdzeniem, że jest w życiu szczęśliwa i nie ma żadnych zmartwień. Bulszit podobny sytuacjom, gdy życie Ci się wali, ale na pytanie starego znajomego „co słychać?”, odpowiadasz z uśmiechem „wszystko dobrze”. Nie ma w tym nic złego, o ile mówisz tak obcej osobie. Ale jeśli ukrywasz swoje uczucia przed najbliższymi, przed lekarzem lub samym sobą, to zmierzasz ku przepaści.

Zostałam poproszona o napisanie tekstu inspirowanego Małgorzatą, więc obejrzałam jej odcinek z wyjątkową uwagą, ale najbardziej w pamięci utkwiła mi właśnie ta pierwsza scena. Scena, w której bohaterka próbuje przekonać Wolskiego i samą siebie, że nie ma żadnych problemów. Od razu przypomniał mi się pewien okres w moim życiu, gdy pracowałam w korporacji i przyjaźniłam się z młodym radiowcem, z którym często gadaliśmy na papierosowych przerwach i czasem wychodziliśmy zaszaleć na miasto. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale spędzaliśmy ze sobą dużo czasu i pewnego wieczora Ziemowit siedział ze mną przy herbacie i powiedział:

– Wiesz co, Mati? Bardzo często się uśmiechasz i choć wszyscy wokół są przekonani, że to jest dowód na to, że prowadzisz bardzo szczęśliwe życie, ja w tym uśmiechu w ogóle nie widzę radości. Widzę tylko twoje oczy, które są po prostu przejmująco smutne.

Możecie pomyśleć, że to był świetny tekst na podryw. Może i był. I faktycznie był świetny. Z wachlarza trików uwodzeniowych jest to jeden z moich ulubionych, bo pasuje właściwie do każdego człowieka. Każdy ma problemy. Każdy ukrywa jakiś smutek przed większością świata i gdy ktoś go dostrzega, czujemy się dopieszczeni, obdarzeni upragnioną uwagą.

Ja na uwagę Ziemowita nie zareagowałam wcale. Obróciłam ją w żart, uznając właśnie za jakąś próbę podrywu – ale dziś jestem przekonana, że nią nie była. Ziemowit po prostu chciał przejść z naszą przyjaźnią na kolejny poziom. Potrzebował w niej intymności, zaufania i pokazania tej ciemnej strony naszych osobowości, którą nie dzielimy się z obcymi ludźmi. Bo to ona cementuje przyjaźnie i związki.

Czasem mam wrażenie – i wiem, że to patetyczne, dość wyświechtane porównanie – że jesteśmy aktorami na teatralnej scenie życia (dżizas, to faktycznie brzmi strasznie coelhowsko). To znaczy, że w pracy i w tysiącach różnych relacji z ludźmi jesteśmy tylko postaciami, którymi chcemy być, nawet jeśli nie mają one wiele wspólnego z tym, kim jesteśmy naprawdę.

Gdy idziemy do biura, gramy rolę profesjonalisty w tym, co robimy zawodowo. Poznając znajomego znajomej na bankiecie, gramy miłą osobę z poczuciem humoru. W warzywniaku jesteśmy po prostu uprzejmymi klientami. Nie będziemy przecież płakać pani za ladą w terminal i zwierzać się jej z osobistych niepowodzeń. Na zewnątrz chcemy wydawać się normalni i poukładani. Nie chcemy sprawiać ludziom kłopotów, obarczać ich swoimi problemami, więc nawet wtedy, gdy jest z nami źle, w sytuacjach publicznych uśmiechamy się i trzymamy sęi scenariusza, mówiąc i robiąc to, czego się od nas oczekuje.

Ale przychodzi taki moment – i przeważnie jest nim przekroczenie progu domu lub spotkanie z przyjacielem – gdy reżyser mówi „koniec ujęcia” a my możemy zmyć z twarzy sceniczny makijaż, rozwiązać gorset i mówić własnymi słowami. Jeśli jesteśmy zdrowi, właśnie to robimy, bo taka szczera rozmowa potrafi zastąpić człowiekowi sesję terapeutyczną z lekarzem i poprzez wygadanie się, dialog i szczere wyznanie porządkujemy sobie życie i uczymy radzić sobie z problemami.

Niektórzy jednak nigdy nie schodzą ze sceny. Boją się pokazać bez makijażu nawet mężowi lub przyjacielowi. Siedzą dalej w swojej roli z nadzieją, że grając ją wystarczająco długo i konsekwentnie, staną się postacią, którą chcieliby być.

Ja w to nie wierzę.

Wierzę, że człowiekowi niezbędny jest ten czas, w którym niczego nie udaje i nawet jeśli nie umie nazwać swoich uczuć, powinien próbować je zidentyfikować i odsłonić przed najbliższymi. Wymagam tego nieustannie zarówno od samej siebie jak i od moich przyjaciół. Nie wyobrażam też sobie związku z kimś, kto nie pokazuje mi swojej ciemnej strony mocy. A ma ją każdy, niezależnie od tego, ile się uśmiecha i jak często żartuje. Pisałam zresztą o tym całkiem niedawno. Małgorzata tylko mi o tym przypomniała.

Nie znamy się, więc nie wymagam od Was intymnej szczerości, ale jeśli nie chcecie podzielić się tym ze mną w komentarzu, odpowiedzcie sami sobie na jedno proste pytanie:
– czy wszystko ok?