Brak wyboru uszczęśliwia

rekawiczki

Jest pewna zaleta wynikająca z bycia człowiekiem religijnym. Jeśli faktycznie wierzymy w niemożliwość wzięcia rozwodu i traktujemy przysięgę małżeńską jak dozgonny, nierozerwalny kontrakt, którego kończy tylko śmierć – będziemy paradoksalnie szczęśliwi nawet w nieszczęśliwym małżeństwie.

Jesteśmy wtedy jak żaba mieszkająca w kałuży otoczonej błotnistym wałem. Kilka metrów dalej może zaczynać się piękne jezioro, ale my, widząc tylko granice swojej kałuży, nie będziemy sobie zdawali sprawy, że możemy żyć lepiej i pływać w większym, wygodniejszym i piękniejszym zbiorniku. Dla nas kałuża będzie piękna, bo będzie wszystkim, co mamy.

Czasem wystarczy wyjechać poza granice miasta, by dostrzec ten schemat w życiu ludzi z małych, mocno wierzących społeczności. Hajtają się z pierwszą miłością, rodzą dzieci i choćby w małżeństwie źle się działo, seksu brakło a partner spędzał całe dnie na piciu piwa przed telewizorem – sam fakt, że nie bierzemy pod uwagę rozwodu i poznania kogoś lepszego sprawia, że nie cierpimy z powodu nieudanego małżeństwa. To wybór, alternatywa, widok na inne możliwości wpędza w udrękę. Dziś rodzina mieszkająca bez prądu i kanalizacji cierpi – ale kiedyś, gdy tych opcji po prostu nie było – ich brak nie był powodem do zmartwień. Gdybym urodziła się ślepa i nie wiedziała, czym są kolory, nie martwiłabym się tym tak jak teraz, gdybym właśnie straciła wzrok.

Tak myślę.

A jednak wolę wiedzieć, poznawać i odkrywać – nowe miejsca, ludzi i zajęcia. Bo (choć to może brzmieć dziwnie), nie szczęście mnie uszczęśliwia, ale właśnie to pragnienie, to „chcę więcej” i to dreptanie pod górkę, by zobaczyć, jaki jest widok po drugiej stronie.