Chwile w podróży

IMG_7013

O co chodzi w podróżowaniu? O to, żeby wyjść z domu i dać się poprowadzić dalej ludziom i miejscom. Nie trzeba jechać daleko, zmieniać klimatu i języka. Czasem wystarczy pojechać do wioski pod Warszawą, żeby móc nazwać to podróżą. Liczy się to, że nie wiesz, co Cię czeka i gdzie spędzisz noc. Tak, zdaję sobie sprawę, że według tej definicji byle lafirynda staje się podróżniczką. ;)

Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy jadą do obcego kraju tylko po to, by spędzić dwa tygodnie w hotelu, jadać w MacDonaldach i kąpać się w basenie, skoro obok mają morze, lokalną kuchnię i setki historii zamkniętych w przypadkowych przechodniach. Nie rozumiałam ludzi, którzy przeprowadzają się do innego kraju i na własne życzenie zamykają się w narodowych gettach, nie poznając ani lokalnego języka, ani kultury, ani kuchni. Gdy wyobrażam sobie wymarzone wakacje, trwają one rok i zakładają absolutny brak planu. Właśnie tak podróżowaliśmy miesiąc z Mścisławem po Włoszech: w furgonetce, śpiąc nad brzegiem morza, w winnicach, w centrum Rzymu, na alpejskim zboczu góry, wśród śniegów. Dojechaliśmy do Sycylii, zjedliśmy lody w Catanii i zawróciliśmy. To był mój najdłuższy wypad na lody.

Misja Orange Travel nie była aż tak luźna. W końcu mieliśmy zadanie do wykonania. Ale umówmy się – konieczność dzwonienia do bliskich z zagranicy nie jest jakimś wyjątkowo trudnym zadaniem. Już po pierwszym telefonie mogliśmy stwierdzić, że usługa „jak w kraju” działa. Kolejne wydzwonione minuty, setki sms-ów i cztery następne miasta w pięciu europejskich strefach roamingowych były chyba tylko po to, by zrobić nam

Podsumowanie minut, które wygadaliśmy i smsów, które wysłaliśmy w usłudze "jak w kraju". Kliknij, by zobaczyć pełną infografikę.
Podsumowanie minut, które wygadaliśmy i smsów, które wysłaliśmy w usłudze „jak w kraju”. Kliknij, by zobaczyć pełną infografikę.

dobrze. I zrobiły nam dobrze, bo choć dwa dni to zdecydowanie za mało, by poznać jakieś miasto – narzuciło nam to tempo bardzo owocną w przygody dyscyplinę podróży. To zadziwiające, jak niewiele snu potrzebuje człowiek, zwłaszcza taki śpioch jak ja. No ale powiedzcie mi, jak można spać, gdy jest się w Paryżu lub Amsterdamie? Oddać Morfeuszowi te bezcenne momenty, o których później opowiadać można wnukom? Nołłej.

Z każdej podróży przywożę przede wszystkim wspomnienia jakichś wyjątkowych sytuacji, momentów, w których masz ochotę powiedzieć „chwilo, trwaj!”. Nie da się ich uchwycić aparatem fotograficznym, nie da się ich nagrać na wideo, opisać też trudno, ale spróbuję.

Londyn.
Poszliśmy z Krzysiem na drina do pubu koło hotelu. Byliśmy padnięci po całym dniu zwiedzania, ale Krzyś rzucił hasło „pub” i choć cała reszta zgodnie pokręciła głową, rozsądnie planując sen przed kolejnym dniem podróży, ja wzięłam torebkę i wyszłam.
– Myślisz, że jak zamówię u barmana „modżajto”, to mnie zrozumie? – pytam, gdy siedzimy w prawie pustym barze, który za chwilę mają zamykać.
Barman zrozumiał. Nie tylko zrozumiał, ale nawet nie poprawił. Uśmiechnął się tylko. Dostaliśmy dwa kolorowe driny, pijemy je leniwie, nie mając nawet siły na rozmowę. W końcu dostajemy rachunek, a właściwie dostaje go Krzyś. Nie wyciągam nawet portfela.
– Zapraszasz?
– Tak.
– Spoko. To ja Ci postawię drinka w Paryżu.

DSC00328

Paryż.
Zaprowadziłam ekipę do restauracji, w której co niedzielę jadałam, mieszkając w 12 dzielnicy. Cafe des Anges. Tłoczna knajpka z codziennie nowym menu dnia. Brak stolików, ale po chwilowej rozmowie z kelenerem, ten szepcze mi, że dla starej bywalczyni zaraz zwolni się stolik w ogródku. Przypominają mi się czasy Erasmusa, gdy posiłek w tej restauracji był nagrodą za cały tydzień gotowania sobie w akademiku. Wtedy każde danie wydawało mi się nieziemsko pyszne. Z niecierpliwością czekam teraz na zamówione danie, zastanawiając się, czy to było tylko złudzenie. Nie było. Jednak nie ma to jak francuska kuchnia.

DSC00737

Noc nieopodal Moulin Rouge. Zamawiamy szampana, Krzyś odbiera telefony od czytelników, obok przechodzi grupka australijskich turystów. Jakaś dziewczyna tańczy na znaku drogowym a Rock uczy ją wymowy słowa „cześć”. Fash robi zdjęcia polaroidem, ja odkrywam wideo na Vime. Chłoniemy tłoczną, gęstą atmosferę Paryża nocą.

IMG_20130612_134341

Piknik pod wieżą Eiffla. Obłożeni truskawkami, winogronami, bagietkami i serami siedzimy na trawie i zachwycamy się smakiem białego wina. Nie zjedliśmy wszystkiego. Ba, większość tych pyszności poszłaby na zmarnowanie, gdyby nie moje wyniesione z domu poszanowanie dla jedzenie, więc w którymś momencie podeszłam do siedzącej nieopodal pary i spytałam, czy nie mieliby ochoty się dołączyć. „Jasne! Akurat właśnie mieliśmy iść coś zjeść, bo bez śniadania jesteśmy! Dzięki!”

Amsterdam.
Płyniemy łódką z Michałem kanałami wokół centrum. Jest chłodno, ale okrywamy się czerwonymi kocami, które nasz sternik trzyma pod pokładem. W wodzie odbijają się rowery przypięte do metalowych barierek mostów. W końcu dobijamy do jakiegoś brzegu.
– Nie! – protestuję – ja chcę jeszcze!
– A skąd wiesz, że tu zaraz nie ma czegoś ciekawszego? – pyta Michał z leniwym uśmiechem, prosząc mnie o podanie liny.
Wspinamy się na brzeg… a tam plaża z leżakami i hamakami. W tle ryczy krowa adoptowana przez hipsterów. Gdy przechodzimy koło jakiegoś hangaru, widzę, jak w środku do grupowego zdjęcia pozuje z pięcdziesięciu Amerykanów. „Cheese” – mówi fotograf a ja im macham. Gdy chowam się za rogiem, słyszę jęk zawodu. Chwilę później siedzimy w uroczej, schowanej w jednym z hangarów knajpie, tańcząc do Jamesa Morrisona i pijąc piwo.
– Czy mogę tu zamieszkać? – pytam barmana.
– Jasne! – odpowiada z zawadiackim uśmiechem.

DSC01085

Po nocnej wizycie w dzielnicy czerwonych świateł płyniemy do Michała, by nagrać krótką setkę o blantach. Za kilka godzin trzeba będzie wstawać na samolot, ale jest tak pięknie… Mamy jeszcze sery z zakupów na mieście, na ścianach wiszą nerdowskie obrazki z karteczek post-it, za oknem czarna wstęga kanału  oblamowana łódkami.
– A może by tak… nie iść spać? – pytam, włączając „Something” George’a Harrisona.

IMG_7270

Barcelona.
Jedziemy z Fash na plażę, ale wcześniej chcemy coś zjeść. Pytamy taksówkarza o jakąś fajną restaurację przy plaży.
– Donde una restauracja przy la playa? – pytam.
Kierowca zabiera nas do Salamanki. Jemy przepyszne owoce morza, popijając sangrię. Jacyś Rosjanie przyglądają nam się z rozbawieniem, gdy nie wiemy, jak zabrać się do pożarcia morskich stworzeń. Na koniec kelner przynosi nam orujo, lokalną grappę.
– Ode mnie – mruga.
Chwilę później dostajemy po kieliszku szampana od Rosjan.
Planowana godzina w restauracji zamienia się w 6 godzin, bo co chwila dochodzą nowe drinki, lokalne alkohole i ciasteczka „od szefa kuchni”. Dołącza do nas Krzyś i po długim wieczorze rozmów telefonicznych z jego widzami w końcu biegniemy boso plażą w stronę morza. La gente esta muy loca!

DSC01695

Rzym.
Wieczór, siedzę nad wpisem na bloga w małej knajpce nieopodal hotelu. Wokół gwar, pisk dzieci walczących na drewniane miecze, zapach kwiatów zmieszany z aromatem wynoszonych z kuchni potraw dla gości. Dostałam dostęp do prywatnego internetu właściciela, bo powiedziałam, że absolutnie muszę się połączyć z siecią. Bene, bene. Dostałam jeden z tych długich kodów, których nie da się zapamiętać i lampkę białego wina. „Gracia” – mówię a oni zachwycają się moją perfekcyjną znajomością włoskiego.

DSC_0833

Następnego dnia przyszłam tam znowu i spytałam, czy jest wolny stolik.
– Alez oczywiście. To od wczoraj jest już pani stolik – odparła z uśmiechem.

DSC01840

Podróż pozwala też odkryć ludzi, z którymi się nią dzieli. O zajebistości Fash i Kominka przekonałam się już dużo wcześniej, ale podczas Misji Orange Travel odkryłam Krzysia i Rocka. Nic tak nie zbliża ludzi jak wspólna podróż. Nic nie pozwala tak dobrze przetestować relacji międzyludzkich. Wspólna podróż jest dla przyjaźni tym samym testem, jakim dla związku jest zamieszkanie razem. Bo czasem wszystko gra do momentu, gdy trzeba spędzać z sobą więcej niż kilka godzin dziennie i wtedy zaczynają się problemy. Tu ich nie było. Jakie trzeba mieć szczęście, żeby trafić na pięcioro tak bezproblemowych towarzyszy podróży?! :)

Gdy po powrocie do Warszawy siedzieliśmy z Martyną Wojciechowską na kolacji w Da Aldo, ktoś spytał Martyny, jakie jeszcze miejsca chciałaby odwiedzić.

– Miejsca? Żadne – odpowiedziała. – Ja nie jeżdżę do miejsc. Jeżdżę zawsze do ludzi.