Na początku tego roku wzięłam na serialową tapetę „Boston Legal” i połknęłam wszystkie sezony w miesiąc. To stary, naprawdę fajny serial prawniczy z fantastycznymi dwoma głównymi bohaterami, którzy są dla mnie wzorem prawdziwej przyjaźni – takiej ponad poglądami i wiekiem, która bazuje na tym, co jest przyjaźni źródłem – zwykłej przyjemności z przebywania ze sobą i rozmawiania.
Nie od razu jednak w BL się zakochałam. Pierwszy sezon był po prostu „spoko” i oglądałam go z braku alternatywy serialowej. Irytowała mnie w nim postać Dennego Crane’a – egocentrycznego megalomana, ekscentrycznego szefa, który co chwila rzuca seksualne uwagi swoim podwładnym i właściwie nie umie powiedzieć wiele ponad własne imię i nazwisko. Nie jest ani specjalnie mądry, ani wyjątkowo sprytny, wszystkie swoje sukcesy zawdzięczając jedynie łaskawości scenarzystów – a jednak Denny Crane jest absolutnie przekonany o swojej zajebistości i o tym, że wszystko mu ujdzie płazem.
No nie lubiłam tego skurwiela. W dużej mierze właśnie za to, że mu wszystko płazem uchodziło. Fakt, nie krzywdził nikogo specjalnie, miał jakiś tam kręgosłup moralny, który go powstrzymywał przed robieniem ludziom krzywdy i był do tego dość romantycznym, ciepłym i wrażliwym mężczyzną, a jednak moim zdaniem pozwalał sobie na zbyt wiele. Do tego dochodził fakt, że BL jest serialem dość starym i napisano go jeszcze w erze niepoprawności politycznej, gdy jeszcze można było sobie pozwolić w firmie na romans między szefem a podwładnym bez ryzyka, że potem firma zostanie wydojona z kasy za wykorzystywanie seksualne. Denny był więc zupełnie niepoprawnym, bezczelnym, narcystycznym dupkiem. Nie lubili go jego partnerzy, nie lubili podwładni, nie lubiłam go ja. Zajęło mi cały pierwszy sezon, żeby Dennego jakoś tam polubić – i całe 5 sezonów, żeby go docenić i czegoś od niego nauczyć. Bo w końcu zrozumiałam, że powodem, dla którego go nie lubiłam, była moja własna zaściankowość. A ja bardzo nie lubię tej cechy (tym bardziej w samej sobie) i staram się z nią walczyć. To zaściankowość sprawia, że nie akceptujemy inności i oryginalności u ludzi. Wyszydzamy tych, którzy mają odwagę tę swoją inność pokazać. Naprawdę nie ma znaczenia, czy robią to w kwestiach zainteresowań, doboru tematów do rozmowy czy stylu ubierania się – poddajemy te „inne” jednostki społecznemu ostracyzmowi. Gdzieś tam w środku chcemy, żeby wszyscy byli równi i podobni do siebie.
Nie chcę być jedną z tych osób. Dlatego od kiedy obejrzałam Boston Legal, staram się wprowadzać w życie dwie lekcje, których nauczył mnie Denny Crane.
1. Nie bój się być dziwny.
Nie bój się mówić o czymś, co społeczeństwo uzna za dziwne lub niestosowne. Nie wstydź się swoich upodobań, poglądów, preferencji lub hobby, tylko dlatego, że nie są popularne lub rozumiane przez większość ludzi.
2. Nie oceniaj negatywnie ludzi dziwnych.
Tych ubierających się w drewniane garnitury, słuchających disco polo, hipsterów, wytapetowanych lasek (które mogą właśnie robić doktoraty!), introwertycznych brodaczy z żółtymi zębami i pociętych dziewczyn na utrzymaniu faceta, które hobbystycznie nagrywają sobie covery piosenek Dody na youtuba. Oni wszyscy będą prawdopodobnie dużo bardziej otwarci i tolerancyjni na TWOJĄ, dowolną inność, bo zdają sobie sprawę, ile trzeba odwagi, by się do swojego dziwactwa przyznać.
I choćby nie wiem, jak dziwne było Twoje dziwactwo, to o ile nie szkodzi innym – nie ma w nim nic złego. Każdy z nas ma swoje dziwactwa. Po prostu nie każdy ma odwagę się do nich przyznać, pokazać je światu i podpisać się pod tym swoim nazwiskiem. Bądźmy w tej odważnej grupie :)