Czego nie wiedziałeś o Budape… Bukareszcie

Już na poziomie nazwy Bukareszt ma trochę problemów. Okazuje się, że ludzie bez przerwy mylą go ze stolicą Węgier. Taką gafę popełnił kiedyś Bill Clinton, Lenny Kravitz i paru innych gości, którzy przyjechali do stolicy Rumunii, nie wiedząc nawet, jak ona się nazywa. 

Bukareszt jest brzydki. Tak brzydki, że po powrocie do Warszawy, byłam zachwycona, jak tu u nas jest czysto i ładnie. To spora odmiana po tym, co przeważnie czuję po powrocie z zagranicy.

Pierwszym, co rzuca się w oczy, są bloki. Dużo bloków. Dużych, brzydkich bloków, które dominują w całym mieście, łącznie ze ścisłym centrum i starówką.

Drugim odkryciem są… kable. Masz wrażenie, że pracuje tu szalony elektryk. Wiszą, dyndają, skręcają się. Ponoć to kable do internetu – bo trzeba przyznać, że w każdej knajpce, w każdym hotelu internet jest, i to taki zajebisty, szybki i darmowy.

Trzecim pieprzykiem stanowiącym o brzydocie miasta jest… moda. Naprawdę trudno tu spotkać dobrze ubraną kobietę, na wystawach króluje gust rodem z lat 90′ w Polsce. Ciężko się dobrze ubrać w Bukareszcie. Udało mi się jednak odkryć jedną uliczkę z małymi, designerskimi sklepami, w których można było znaleźć parę fajnych ubrań i ciekawą biżuterię. Np. taką, z klawiszy komputerowych.

Po mieście poruszałam się oczywiście z moim ulubionym kompasem, z którym się od lat nie rozstaję.

A gdy raz się zgubiłam, pomogło mi dwóch uroczych policjantów (którzy niestety nie zgodzili się na fotkę pokazującą ich twarze). Rumuńska drogówka jest dość charakterystyczna dzięki białym, puszystym czapkom, które do specjalnie męskich nie należą. Śmialiśmy się, że to po to, by złagodzić wizerunek policjanta i by nikt nie odważył się go zaatakować. Bo jak tu się awanturować przy takim misiu?

W centrum Bukaresztu stoi pomnik… no cóż, ten facet wygląda jak Martin Freeman. I trzyma psa. Tak, wiem, to miała być wilczyca, ale wygląda jak pies i coś mu wyrasta z łba. Nie wiem, co autor miał na myśli.

Bukareszt może i jest brzydki, ale hola hola, ma 4 (słownie: cztery) linie metra. Tak. Mhm. Mamy się czego wstydzić. Po mieście jeżdżą też tramwaje i trolejbusy. A w taksówkach nie ma opłaty za otwarcie drzwi (albo jest jakaś wyjątkowo niska). Za kilometr płaci się w przeliczeniu ok. 1,30zł.

No i rumuńska waluta jest przefajna, bo banknoty są plastikowe i mają takie przezroczyste obrazki w sobie. Można je giąć, prać a i tak się ich nie zniszczy. Nawet przedrzeć się tego nie da!

Nocne życie kwitnie. Jest mnóstwo fajnych klubów i barów, w których wciąż można palić. Tu wszyscy palą. I jest muzyka na żywo, przemiła atmosfera, sympatyczni ludzie. Jeśli myślicie, że w Rumunii są „Rumuni” – a właściwie cyganie – to.. no cóż, ja widziałam może dwóch. Więcej ich we Francji lub w Polsce.

Byliśmy też na kolacji w dość specyficznej, słynnej restauracji z tradycyjną rumuńską kuchnią. Żarcie bardzo przypomina nasze polskie specjały. Flaki, kiełbasy, tłusto, prosto, ale smacznie. Caru’ cu Bere jest urządzona w dość onieśmielającym, barokowym stylu.

Pozdrawiamy wraz z Beatą, moją nową kochanką :)

Na koniec – absolutny, rumuński hicior. Męczą nim wszystkie radia i stacje telewizyjne. Tak, oni tu jeszcze mają muzykę w MTV.