"Dam życie i umrę"

Ewa ma niecałe dwa latka, gdy z powodu choroby mama zabiera ją do szpitala. Lekarze mówią jej, że dziewczynka powinna tam zostać kilka dni. Mama martwi się, że zostawienie dziecka samego w obcym miejscu, z obcymi ludźmi może spowodować wielki stres u córki i mówi, że wolałaby tego uniknąć.

– Ona jest jeszcze mała, głupia, nic nie rozumie i nic nie będzie pamiętać. Dzieci w takim wieku nic nie czują – odpiera lekarz.

Ale Ewa nie jest taka mała i głupia. Rozumie to, co powiedział lekarz i pamięta o tym przy kolejnej wizycie lekarskiej. Na szczęście mama nie daje się przekonać, ale po latach opowiada córce, że była temu bliska. Łatwo uwierzyć w to, co mówi człowiek w białym kitlu.

W podstawówce Ewa idzie na badania okresowe. W pokoju jest lekarz starszej daty i wychowawczyni Ewy. Dziewczynka boi się, wstydzi, nie chce się rozebrać. Dorośli przekonują ją, że to konieczne do badania, a gdy polecenia zdjęcia ubrań nie dają rezultatu, postanawiają siłą przytrzymać i rozebrać dziewczynkę wbrew jej woli. Szarpią się, zdejmują z niej wierzchnie ubrania, w końcu Ewie udaje się uciec. W spodniach, podkoszulku i szkolnych kapciach ucieka z budynku i biegnie do domu.

Po kilku latach stary lekarz umiera, a w jego mieszkaniu odnajdują się materiały z dziecięcą pornografią. To tylko umacnia ją w lęku przed lekarzami. Nie pomagają opowieści krewnych i koleżanek o porodach i wizytach u ginekologów, podczas których traktowane są przedmiotowo i bez szacunku. Tylko pogłębiają lęk i nienawiść. Ewa nabiera przekonania, że lekarze to samo zło, zadają tylko ból, poniżają pacjentki.

Mogę dać sobie wyrwać ząb, jeśli to konieczne, bo nawet jeśli mi ktoś przy tym sprawi ból, to jednak nie będzie miał możliwości jednocześnie mnie poniżyć 

Postanawia, że nigdy nie zajdzie w ciążę, bo przecież wtedy trzeba być pod opieką medyczną, a rodzić można tylko w szpitalu. Żyje, trzymając się kurczowo myśli, że jej ciało jest tylko dla niej samej i dla jej przyszłego mężczyzny. Z biegiem lat poznaje takich partnerów, którym to nie przeszkadza, a przynajmniej – nie próbują z tym walczyć. Jeśli Ewa wyczuwa nawet najmniejsze naciski na dziecko lub próby namówienia jej do “przełamania się” i odwiedzenia lekarza – momentalnie zrywa.

Wszystko się zmienia, gdy poznaje swojego obecnego męża. On potrafi obudzić w niej potrzebę, której wcześniej nie czuła. A może to czas sprawia, że wreszcie, po latach szczęśliwego związku daje się namówić… Mieszkają już wtedy za granicą, gdzie Ewie udaje się z powodzeniem unikać wszelkich badań wstępnych i okresowych. Wspólnie wybrali kraj, który będzie w tych kwestiach elastyczny prawnie. Ewa kocha męża i wie, że jemu bardzo zależy na dziecku. On wie, że ona nigdy nie była u lekarza i nigdy nie zamierza pójść. Oboje zgadzają się na rodzaj kompromisu. OK, Ewa zajdzie w ciążę, ale przejdzie ją zupełnie sama, świadomie zdając się na los i podejmując ryzyko, włącznie z tym, że mogłaby urodzić chore dziecko lub sama umrzeć. On zgadza się, choć do końca będzie próbował namówić Ewę na szpital.

Wcześniej stosowali antykoncepcję naturalną (kalendarzyk, badanie śluzu, wyczuwanie okresu płodności na podstawie samopoczucia oraz testy owulacyjne) połączoną z zabezpieczeniem w postaci prezerwatyw. To, jak twierdzi Ewa, dużo człowieka uczy o własnym ciele, uwrażliwia na fazy cyklu i sprawia, że potem łatwiej wyliczyć, kiedy powinno się starać o zapłodnienie. Ewa zachodzi w ciążę za drugim razem. Już kilka dni po stosunku to czuje, ale zakorzeniony głęboko w psychice lęk każe jej się łudzić, że być może test pokaże jedną kreskę, i że to jeszcze nie teraz, że “wyrok odroczony”. Ale test potwierdza jej przekonanie – jest w ciąży. Ewa cieszy się, że jej organizm działa jak trzeba, ale miejsce zadowolenia szybko zajmuje strach. Teraz nie ma już odwrotu.

Nawet poronienie nie jest wyjściem, bo przy tym też mogą mnie czekać nieprzyjemności związanie z kontaktami z lekarzami.

Ewa odstawia alkohol, zdrowo się odżywia i właściwie na tym kończą się zmiany w trybie życia. Postanawia jeszcze te kilka miesięcy żyć tak, jakby ciąży nie było. Jakby to nie była prawda. Zaczyna uprawiać więcej sportu, oddaje się pracy, w wolnym czasie bierze dodatkową pracę fizyczną, bo wysiłek pomaga jej nie myśleć. Poza swoją normalną pracą umysłową decyduje się na kilka godzin dziennie dodatkowej pracy w rolnictwie. Pilnuje tego, by wydłużyć sobie dzień do granic wytrzymałości i żeby potem po prostu padać ze zmęczenia.

W ciąży ani przez chwilę nie myślałam o dziecku, nie szykowaliśmy pokoju, nie kupowałam ciuszków. Jak już musiałam, to kupiłam 10 takich samych body i 10 takich samych pajacyków.

Nie ma apetytu – a może po prostu tak desperacko nie chce, żeby brzuch urósł i żeby ciąża stała się widoczna, więc je po prostu mniej. Boi się też, że jeśli będzie dużo jadła, to dziecko będzie większe i trudniej je będzie urodzić. W efekcie traci na wadze, w środku ciąży waży 10 kg. mniej niż wcześniej. W dniu porodu – 2 kg mniej. Do końca stara się ukrywać rosnący brzuch, który pod koniec trzeciego trymestru wygląda tak jak w czwartym miesiącu u większości kobiet. Poza tym ciąża nie funduje Ewie żadnych dolegliwości.

Mam wrażenie, że to też wynikało z psychiki. Po prostu ja okłamałam siebie, a mój mózg okłamał organizm, że tej ciąży nie ma. Żadnych mdłości, żylaków, rozstępów, zgagi, opuchlizn, ba, nawet cera i włosy mi się ani nie poprawiły w ciąży, ani nie wypadały po niej. Po prostu jakby się nic nie wydarzyło.

Przez cały okres ciąży czuje się zdrowo, więc zakłada, że i dziecku nic nie dolega. Żeby się jednak upewnić, postanawia przebadać sobie krew. Nie chce jednak dopuszczać do siebie żadnej pielęgniarki, więc w samochodzie pod punktem diagnostycznym sama pobiera sobie krew, mąż zabiera próbki do laboratorium i potem odbiera wyniki. Robią tak dwa razy w trakcie ciąży. Poza tym zostaje jeszcze internet i samodokształcanie się. Wyniki badań Ewa interpretuje na podstawie znalezionych w sieci norm. Dowiaduje się też, jak samodzielnie sprawdzać stan szyjki macicy. Wszystko jest ok. Dziecko kopie, ciąża jest całkiem znośna. Tylko ta myśl o porodzie nie daje Ewie spokoju, bo jak to tak, bez lekarza lub chociaż położnej… Ta myśl i lęk skutecznie zabijają entuzjazm. Dziecko kojarzy jej się z przyszłym cierpieniem i ewentualnym kontaktem z lekarzami. I to właśnie ta interwencja medyczna najbardziej ją przeraża.

Ja o swoim porodzie myślałam długo przed ciążą i dlatego długo wykluczałam dziecko, będąc przekonana, że jeśli dziecko mnie zmusi do przeżycia czegoś takiego, to ja tego dziecka nie pokocham.

Rodzina dowiaduje się o ciąży Ewy gdzieś w okolicy 6 miesiąca. Wszyscy szaleją ze szczęścia. Wydaje im się, że dziewczyna wreszcie dała się przekonać i że urodzi “normalnie”. Gdy dowiadują się, że plan jest inny, zaczynają się martwić. “Robicie głupotę! To się źle skończy!”. Ewa nie umie z nimi rozmawiać, nie chce tego słyszeć. Ciężar dyskusji przejmuje na siebie mąż, a Ewa dystansuje się, wychodzi wtedy z pokoju. I tak jest tym wszystkim przerażona. Wie, że jej partner też się martwi, sytuacja w domu jest stresująca. Ewa ma myśli samobójcze z zamiarem bezpośrednim i odroczonym. Mówi:

Dam życie i umrę. Żyć z tym faktem nie dam rady.

Ma na myśli nie samo dziecko, ale poród. Po prostu nie umie sobie poradzić z myślą, że będzie miała styczność z personelem medycznym. Oddanie się pod opiekę lekarzom byłoby dla niej jak gwałt, a ona doskonale rozumie, jak czuje się ofiara gwałtu, która często planuje skończyć ze sobą po takim traumatycznym wydarzeniu. Czasem po prostu planuje, że ucieknie rodzić do lasu.

Nasze prababcie rodziły w polu i jakoś to było, moja babcia urodziła dwójkę dzieci w domu i jakoś to było. A dzisiejsze czasy są jakieś porodowo upośledzone: zastęp białych kitli gapiących się bez celu w krok i macających co rusz, jakby to pomóc miało. To przecież natura ma zrobić swoje.

Jednocześnie czuje ogromne poczucie winy. Dziecko jest dla niej uosobieniem lęku i jego powodem, więc nie umie go pokochać. Boi się, że będzie złą matką i że to nienormalne, że nie kocha dziecka ukochanego mężczyzny.

W którymś momencie mąż mówi Ewie: “załatwię ci cesarkę, i to taką, że będziesz zadowolona”. Negocjuje z jakimś szpitalem, kilka dni przychodzi z tych spotkań aż blady z przejęcia. Przynosi w końcu papiery, na których jest napisane, że warunki zapewnione przez ten szpital bedą bardzo daleko idące Ewie na rękę, wszystko podpisane przez ordynatora. Personel wyłącznie kobiecy, gwarantowana pojedyncza sala, brak badań „od dołu”, obecność partnera w każdej sekundzie od przyjęcia do wypisu, przyzwolenie partnerowi na zastąpienie personelu w niektórych jego funkcjach i jeszcze wiele innych ustępstw, opisany przebieg procedury krok po kroku, żeby pacjentka poczuła się bezpieczniej, razem 4 strony A4. Ewa dzwoni do szpitala i pyta, czy możliwe jest przeprowadzenie operacji według ustalonych zasad, ale dodatkowo – bez zakładania cewnika, pozwalając jej na zostawienie na sobie niskich majtek odkrywających wyłącznie pole operacyjne, oraz t-shirtu i stanika. I czy partner może stać bezpośrednio przy stole operacyjnym, mając dostęp nie tylko od strony głowy, ale tez obserwując, czy wszystko po drugiej stronie kotary jest zgodnie z życzeniem Ewy. Dostaje odpowiedź: Nie.

Mąż reaguje nerwowo. Próbuje jeszcze wpłynąć na Ewę, okazuje rozczarowanie, namawia ją na ponowne przemyślenie sprawy. Trafia na kategoryczny opór. W końcu, w obliczu jej zdecydowanego sprzeciwu, poddaje się. Zdaje sobie sprawę, że to wszystko wydarzyło się z jego inicjatywy, więc postanawia zaakceptować decyzję żony i daje jej zielone światło na samodzielny poród. “Musimy to doprowadzić do końca. Nie możesz się zabić. Ani przed, ani po porodzie. Urodzisz w domu. Nauczysz się, jak rodzić, a ja nauczę się, jak Ci pomóc. Wszystko będzie dobrze” – przekonuje sam siebie.

Samodzielny poród to jest coś, do czego Ewa też nie jest przygotowana, bo przecież wszystkie znane jej kobiety rodzą w szpitalu. Dostają tam znieczulenie i mają dostęp do wszystkich mechanizmów ratowania życia, jeśli coś pójdzie nie tak. Tutaj roztacza się przed Ewą wizja dramatu w czterech ścianach. Spodziewa się bólu, boi się, że ucieknie od partnera, że będzie błagać o to, żeby ktoś ją zastrzelił. W myślach nawet zastanawia się, czy nie wynająć mieszkania i nie zaszyć się tam sama na czas rozwiązania. W końcu opiera się na raz podjętej decyzji i po prostu czeka na nieuniknione. Jest prawie pewna, że dziecko jest ustawione prawidłowo, głową w dół. Czuje, że jest zdrowe i silne. I tylko ma nadzieję, że nie jest za duże, bo tak będzie łatwiej rodzić. Postanawia trzymać się znalezionych w sieci wytycznych i sposobów na złagodzenie bólu. Różne pozycje, kręcenie biodrami, wielka piłka, która ułatwia poród.

W dniu porodu budzi się wczesnym rankiem z niepokojem i dziwną chęcią działania. Nie ma skurczy, nie odchodzą wody, ale Ewa czuje, że coś się dzieje. Że musi coś zrobić, nieokreślone coś, natychmiast. Idzie pod prysznic i postanawia … posprzątać łazienkę. Szoruje podłogi, czyści każdy kafelek osobno z kamienia i zabrudzeń. Dłubie w fugach, wyciera półeczki, odkurza, odkręca kratkę wentylacyjną i ją też dokładnie szczotkuje. Potem znowu bierze prysznic i wraca do łóżka. W końcu jest jeszcze tydzień przed terminem. Budzi się trochę później, ale wciąż rankiem. Tym razem czuje regularne skurcze. Takie co 6 minut. Wcześniejszy plan kręcenia biodrami i skakania na piłce bierze w łeb. Ewa budzi męża, razem liczą interwały pomiędzy skurczami. To już teraz. Pojawiają się mdłości, Ewa wymiotuje, poci się, potem trzęsie z zimna. Nic ją nie boli, ale czuje się dziwnie, nierealnie, jakby umierała. Nigdy wcześniej nie doświadczyła ani nigdy później już nie doświadcza tego uczucia, więc trudno jej je opisać i do czegoś porównać. Na przemian śpi i rusza się, bo gdzieś wyczytała, że aktywność fizyczna jest wskazana przy porodzie. Chodzi po schodach, otwiera i zamyka okna, wymiotuje, znowu śpi. To wszystko ją bardzo męczy i czuje się wyczerpana. Skurcze nasilają się, ale Ewa nie czuje bólu, więc myśli, że to dopiero początek i że prawdziwa akcja dopiero się zacznie. Mąż stara się Ewę uspokajać, przemawia do niej, instruuje. Irytuje ją czasem, że mówi, jakby się znał, a przecież sam nie wie, co się dzieje.

W którymś momencie Ewa czuje ogromną potrzebę parcia, niezależną właściwie od niej samej. Czuje, że coś dziwnego dzieje się z jej plecami. Partner podtrzymuje ją, przypomina o oddychaniu, w końcu dotyka wyłaniającej się główki i z entuzjazmem mówi żonie, że to już, że zaraz, że się strasznie cieszy. Ewa kuca i podpiera się rękami, bo tak jej podpowiada instynkt. Najtrudniej jej wyprzeć główkę, która idzie wolno, z trudem. Potem już jest łatwo. Ewa porównuje tę drugą część porodu do wrażenia, jakby jej wypadały wnętrzności. Dopiero gdy mąż trzyma dziecko w ramionach, ona zaczyna czuć ból w pochwie i takie ciągnięcie, jakby od zakwasów. Ale nie jest to mocny ból.

Jest po ósmej rano, gdy oboje słyszą, jak noworodek prycha, kicha, oczyszcza sobie drogi oddechowe. Tata wyciera mu twarzyczkę. Dziecko nie płacze, ale Ewa przyjmuje to ze spokojnym zdziwieniem. Najwyraźniej nie każde dziecko musi płakać tuż po narodzeniu.

To mąż Ewy przecina pępowinę. Ona dotyka głowy dziecka i głaszcze ją słabymi, lekkimi ruchami, bo na więcej nie ma siły. “Spojrzałam w te ledwo co rozwierające się oczy, zapuchnięte takie, ale patrzące na świat już jakby z ciekawością, i na te usta, od razu poszukujące cyca”. Ewa prosi męża, żeby wyszedł i umył dziecko. Zostaje w pokoju sama i rodzi łożysko. Sprawdza, czy wygląda zgodnie z opisem. Wygląda. I to jest moment, w którym opuszcza ją strach. Wie, że się udało. Że i ona, i dziecko żyją i mają się dobrze. Zakłada majtki, podpaskę i szlafrok. Wstaje i idzie do partnera, który tuli dziecko. Na ten widok wybuchają w niej wszystkie uczucia macierzyńskie, o które tak się wcześniej bała. Dziecko przestaje być płodem, obcym, lokatorem. Ma już imię, a ona, Ewa, kocha je przeogromnie. Bierze je w ramiona, tuli, karmi, całuje.

Kilka godzin po porodzie ojciec zabiera dziecko do szpitala na podstawowe badania, ważenie i mierzenie, słuchanie oddechu, serca, pobranie krwi i rejestrację. Ewy nie ma przy tym. Nie wejdzie do szpitala. Personel patrzy krzywo na jej męża, bo jak to tak, bez matki, dziwnie. Lekarze wmawiają mu, że matka jest pod wpływem szoku i że powinna natychmiast się tu pojawić. Dzwonią do Ewy. Wątpią, czy to na pewno jest prawdziwa matka dziecka. Karetka przyjeżdża pod dom i sanitariusze próbują wejść do środka, ale nikt ich nie wpuszcza. W końcu ojcostwo i macierzyństwo potwierdzają na podstawie próbek krwi.

Pytam Ewy, jak jest teraz. Na jakim są etapie z mężem i dzieckiem.

Na jakim teraz jesteśmy etapie?… cóż, jesteśmy rodziną. To wspaniałe uczucie spełnienia. Moje macierzyństwo jest bardzo dojrzale, świadome. Wbrew pozorom. Jest chyba też zrównoważone. Świat mi się wokół dziecka nie kręci – nie szaleję z niepokoju, jak mu krostka wyskoczy, nie denerwuję się, gdy płacze, bo zęby idą, ale też nie płaczę z nim. Utulam bóle, dzielę radości, uczę funkcjonować na tym świecie, łagodzę górki i dołki, by się dziecko za dużo nie musiało ze światem mordować, póki nie skończyło jeszcze roku. Karmiłam piersią. Chcę jak najlepiej, ale też czegoś tam oczekuję. Wiem, to dziwne, oczekiwać od dziecka poniżej roku. Ale jednak – dość wcześnie nauczyłam dziecko, że warto samo sięgać po smoczek (nie ma ciagle smoczka w buzi, ale jak już ma, to umie go pilnować), że warto samemu trzymać butelkę, samemu jeść, chociażby łapkami. Ja nie z tych matek co ciuciaja. Ale pokroić bym się dała za to słoneczko. Za te bezzębne kiedyś, a dziś juz trochę zębiaste uśmiechy. Za te ciepłe rączki zarzucone mi na szyję. Moje dziecko jest najpiękniejsze na świecie (tak jak dziecko każdej matki jest w jej oczach), ale moje wydaje mi się jakieś takie jak na swój wiek… empatyczne, rezolutne? Zdrowe, stosunkowo łatwe w wychowaniu (wiesz, bez tych tematów typu nieprzespane noce, kolki, ryki, nie je, alergizuje się…). Myślę, że to sukces. Czasem śmiejemy się, że dziecko trzyma dyscyplinę z czasów ciąży. Mój partner natomiast jest najlepszym ojcem na świecie. Naprawdę najlepszym. Ale to akurat nie dziwne, bo jest też najlepszym na świecie partnerem. Chyba jesteśmy po prostu tak ogólnie normalni, poza tym przydługawym epizodem odstawania od normy.

[Wywiad przeprowadziłam mailowo, jako że Ewa nie mieszka w Polsce. Imię mojej bohaterki zostało zmienione, by chronić prywatność rodziny. Ale ponieważ Ewa jest czytelniczką tego bloga i tak się poznałyśmy, możliwe, że zechce zabrać jeszcze głos w komentarzach. Przypominam o kulturze dyskusji, gdyby komuś przyszło do głowy być niemiłym. To nie jest miejsce na obelgi, złośliwości i hejt. Tu rozmawiamy kulturalnie i nikogo nie obrażamy. Jeśli akceptujesz te zasady – zapraszam do komentowania :)]