Defaultowe cechy, które nadajemy ludziom

To pułapka, w którą wpadają początkujący lub po prostu kiepscy pisarze: bohaterom drugoplanowym nadają cechy „domniemane”, czyli takie, o jakie podejrzewa się przeciętnego człowieka. Niektórzy grafomani nie ograniczają się do postaci drugoplanowych, dając te cechy też głównym bohaterom. Jeśli tematem powieści jest na przykład wyjątkowy romans dwojga ludzi a ich praca, rodzina i problemy towarzyskie nie są istotne dla głównego wątku, przydziela się bohaterom jakieś pierwsze lepsze cechy. On pracuje jako manager w korporacji, ona jest dekoratorką wnętrz. On pochodzi z rozbitej rodziny, wychowany przez samotną matkę, bo zostawił ich ojciec alkoholik – ona miała pełną, kochającą rodzinę i do dziś spotykają się co miesiąc na rodzinne obiady. On jest bogaty, więc otaczają go fałszywi przyjaciele – ona jest piękna, więc boryka się ze złośliwościami od zazdrosnych koleżanek.

Chyba na tym polega główny problem wielu polskich filmów i seriali: są napisane tak, jakby do stworzenia postaci drugoplanowych, pobocznych wątków i rysu psychologicznego/zawodowego/rodzinnego głównych bohaterów został zatrudniony internetowy bot zbierający informacje o świecie z fotostory w Bravo Girl. Dlatego te postaci nie wciągają, nie budzą emocji, nie intrygują. No i przede wszystkim – nie są wiarygodne. Bo w życiu, wbrew pozorom, taki przeciętny znajomy, szef lub siostra – to unikalne, zaskakujące osobowości, z masą niesamowitych doświadczeń, dziwacznych upodobań i niewiarygodnych przygód, które trafiają im się każdego dnia. Każde z nich też MYŚLI. Nie zadawala się byciem tłem, ma swoje marzenia, cele i problemy. A…. i nie mówi idealną polszczyzną, popełnia błędy, ma jakąś wadę wymowy (Monika Kamińska może pewnie książkę napisać o różnych, niezauważalnych dla niewprawnego ucha, wadach wymowy, które czynią danego mówcę charakterystycznym), pewne przyzwyczajenia językowe i naleciałości regionalne. Może dlatego tak bardzo podobała mi się postać Mariana Zembali z filmu Palkowskiego „Bogowie”. Grał go Piotr Głowacki i mówił z tak piękną, prawdziwą wadą wymowy (niewyraźnie, miejscami za szybko), że już samą tą cechą wyróżniał swoją postać na tle innych, mówiących z idealną dykcją bohaterów.

Wracając do samego mechanizmu uzupełniania luk domyślnym wypełnieniem, czyli właśnie takiego nadawania postaciom stereotypowych cech, zauważam u siebie bardzo podobną tendencję, gdy zastanawiam się, co ktoś akurat teraz robi. Ja właśnie leżę w wyrze, piję ulubiony sok gruszkowy i piszę tekst na bloga. A co robi …taka Eliza Wydrych? Pewnie jest na spacerze z psem albo zastanawia się nad nowym, ciepłym płaszczem na zimę. Tomek Tomczyk? Siedzi przy komputerze i odpisuje na maile albo gra w grę. Michał Górecki? Szpera w internecie w poszukiwaniu nowych pomysłów na koszulki. Mój promotor, Piotr Lehr-Spławiński? Siedzi na zajęciach i słucha blond studentki, która właśnie komentuje jakieś medialne wydarzenie ostatnich dni. Kim Kardashian? Kupuje w Leroi Merlinie muszlę klozetową w rozmiarze XXL. Jak widzicie, każde z nich dostało rolę, która wiąże się z jego zawodem i głównym zainteresowaniem. Nikogo nie widziałam skaczącego ze spadochronem, gadającego z żulem na ulicy albo kupującego prezerwatywy na stacji benzynowej. Bo to już zbyt szczegółowe by było i szansa na trafienie drastycznie by spadła. A może…

Czekając miesiąc na egzamin, zawsze miałam takie wrażenie (zupełnie nieprzemyślane oczywiście), że ja tu żyję, stresuję się, uczę i prokrastynuję, imprezując, gdy nie trzeba i zajmując się masą zupełnie nienaukowych rzeczy – a komisja egzaminacyjna po prostu siedzi już tam, w tej sali, gotowa na zadawanie pytań i czeka na mnie. Miesiąc. Zupełnie nie umiałam sobie wyobrazić tych wszystkich magistrów, doktorów i profesorów w innej roli niż siedzących na uczelni i uczących/egzaminujących. Nic dziwnego, że wielkim szokiem były dla mnie pewne zajęcia z tańca brzucha (pół roku się tego uczyłam), na które z pokazem przyszła grupa tancerek z innej szkoły. Półnagie, w tych dzwoniących staniczkach, błyszczących szalach owiniętych wokół bioder, tańczące wypracowaną choreografię do arabskiej muzyki. I jedna z nich wydała mi się znajoma. Okazało się, że to była moja wykładowczyni od NoLu na I roku studiów. Dziwne wrażenie, powiadam Wam, dziwne :)

A przecież profesor też człowiek. Też rano mu się wstać nie chce. Też ma problemy miłosne. Też się czasem upije i robi głupoty. Też sport jakiś uprawia, poci się, a czasem nawet, choć trudno w to uwierzyć, robi kupę. I tu przypomina mi się technika radzenia sobie z tremą, którą ktoś mi kiedyś sprzedał przed jakimś stresującym egzaminem z instrumentu (gdy jeszcze byłam w szkole muzycznej i co pół roku mnie maglowali ze skrzypiec, których nie lubiłam. bleh): „wyobraź sobie, że komisja siedzi nago”. No bo w sumie są nadzy, tylko na tym mają ubrania. Jak ta piękna rzeźba, której artysta wcale nie tworzy, tylko pozbywa się zbędnego kamienia wokół postaci Afrodyty czy innego Davida. Eh… te moje wątki poboczne… w ciąży się nasilają. Myśli płyną sobie w pięciu kierunkach jednocześnie i trudno ten strumień utrzymać w ryzach. W każdym razie wyobrażenie sobie nagiej komisji ma pomóc stremowanemu egzaminowanemu uczniowi poczuć się pewniej na swoim miejscu. Próbowaliście kiedyś tego?

Wracając do naszych baranów: nadajemy czasem ludziom „defaultowe” cechy i to jest zjawisko zupełnie naturalne. Moja młodsza siostra Didi pewnie umiałaby je jakoś nazwać fachowo (właśnie, Didi, może chciałabyś psychologicznie skomentować te moje luźne spostrzeżenia?). Dopóki robimy to sami w myślach, wszystko jest ok. Gorzej, gdy zupełnie nieświadomie robią to pisarze i scenarzyści. Bo wtedy powstają dzieła, przez które zgrzytam zębami, ziewam i awanturuję się w kasie o zwrot kosztów. :)