Dzięki ci, Borze, za znaczki na samochodach.

Przecież gdyby nie to, że kiepscy kierowcy naklejają sobie rybki na klapie od bagażnika, nie wiedziałabym, żeby trzymać się od nich z daleka. A tak elegancko, kulturalnie jestem informowana o zagrożeniu i nawet kurwami się nie chce rzucać, gdy taki niedzielny kierowca jedzie 50 po lewym pasie albo nagle gwałtownie hamuje, bo kilometr przed nim coś zamigało światełkiem. Przecież był szczery, sumienny, oznaczył się. Dzięki za rybki!

Ale nie tylko za rybki. Świetne są też te naklejki „Motocykliści są wszędzie”. Zawsze, gdy taką czytam (a czytam, bo muszę. Tak już mózg mamy zrobiony, że gdy widzimy napis, to go czytamy), odrywam się na chwilę od prowadzenia i myślę o różnych innych rzeczach, np. o tym, że to będzie świetna wymówka, jak mnie kiedyś mąż nakryje z motocyklistą w łóżku. Wiesz, kochanie, motocykliści są wszędzie!

No i moje ulubione „baby on board”. To jest absolutny majstersztyk. Gdy widzę taką naklejkę, roztkliwiam się i rezygnuję z zupełnie dla mnie naturalnej potrzeby jebnięcia w samochód przede mną. Albo wyprzedzania go i spychania bokiem do rowu. Albo wyprzedzania i gwałtownego hamowania. No nie. Jeśli jest naklejka „baby on board”, nie jebnę.