Etykiety produktów spożywczych – kiedy jesteśmy manipulowani?

Jestem takim typowym, naiwnym konsumentem, który nie zna się ani na dietach i „zdrowym odżywianiu” ani na składzie produktów spożywczych i różnych trikach ich producentów. Gdy dowiedziałam się, że w płatkach i owsiankach Hello Day! jest mleko w proszku, skrzywiłam się. Bo dla mnie mleko w proszku było gorsze od mleka w kartoniku. Dopiero wizyta na SGGW rozjaśniła mi trochę spojrzenie na przedłużanie trwałości żywności. Mleko w proszku jest po prostu mlekiem, z którego odparowano wodę – dzięki czemu może być ono o wiele dłużej przechowywane. Co więcej, jemy je w jogurtach, serkach i wielu innych produktach mlecznych. Mam wrażenie, że współczesny lęk przed „sztucznością” i „chemią” uczula nas na wszystko, co nie jest sygnowane terminem „bio”, jest w proszku lub w torebce. Czasem słusznie, czasem nie. Między innymi o tym miałam przyjemność porozmawiać z dr hab. inż. Małgorzatą Ziarno z Wydziału Nauk o Żywności SGGW w Warszawie.

Matylda Kozakiewicz : Co to jest żywność funkcjonalna?

Dr hab. inż. Małgorzata Ziarno: Określenie „żywność funkcjonalna” dotyczy produktów spożywczych, które są zwyczajnie spożywane przez człowieka, ale jednocześnie wykazują dodatkowy pozytywny wpływ na ludzki organizm. Co najważniejsze, żywność funkcjonalna ma wyglądem przypominać żywność konwencjonalną. Nie może mieć postaci tabletek, kapsułek czy kropli. Jej korzystne działanie na ludzki organizm ma być obserwowane wtedy, gdy jest spożywana w ilościach, które normalnie są spożywane w diecie.
Wyróżnia się cztery grupy produktów funkcjonalnych, w zależności od korzystnego wpływu na organizm człowieka. Pierwsza grupa sa to produkty, których wpływ korzystny na ludzki organizm dotyczy bezpośredniego hamowania zmian degeneracyjnych lub zmniejszenia ryzyka występowania różnych chorób. Druga grupa produktów funkcjonalnych są to takie produkty spożywcze, które poprawiają samopoczucie lub formę psychofizyczną organizmu człowieka. Trzecia grupa produktów funkcjonalnych ma zapewnić odpowiednią dietę w określonych stanach chorobowych (np. w cukrzycy lub alergii). Czwarta zaś grupa produktów funkcjonalnych zawiera zwiększoną dawkę składników odżywczych, co ma pokryć dzienne potrzeby organizmu wynikające z odmiennego stanu fizjologicznego (np. ciąży lub rekonwalescencji).
Żywność funkcjonalna ma pozytywnie oddziaływać na organizm człowieka, co jednak nie oznacza, że trzeba przesadzać z jej spożyciem. Przy jej wyborze i spożyciu należy kierować się zdrowym rozsądkiem i umiarem, a przede wszystkim stosować zasady prawidłowo zbilansowanej diety.

Tyle się mówi o błonniku i jego roli w procesie odchudzania. Jak on właściwie działa? 

Błonnik wspomaga perystaltykę, czyli stymuluje układ pokarmowy do szybszych ruchów i chłonie wodę, dzięki czemu treść pokarmowa szybciej przechodzi przez układ pokarmowy. Zawsze jednak są dwie strony medalu, bo przyspieszając perystaltykę zmniejszamy też przyswajalność składników pokarmowych – również tych dobrych, głównie składników mineralnych. Dlatego ilość błonnika zalecana dla organizmu człowieka ściśle zależy od wieku. U dzieci nie należy przekroczyć 5 gramów – u dorosłych już zaleca się około 40 gramów. Unikać błonnika powinni też ludzie z nadwrażliwością jelit i częstymi biegunkami, bo przyswajalność pokarmów jest u nich bardzo niska. Najczęściej jednak mamy dziś problemy w drugą stronę, czyli z zaparciami i nieregularnym wypróżnianiem się. Właśnie dlatego zdrowemu, dorosłemu człowiekowi zaleca się przyjmowanie przynajmniej 40 gramów błonnika dziennie.

Skąd wynikają te problemy z trawieniem? 

Głównie z trybu życia. Spędzanie wielu godzin w pozycji siedzącej, stres, nieodpowiednia dieta… Mało tego: już sama pozycja, w której się wypróżniamy jest dla nas niekorzystna i prowadzi do różnych schorzeń odbytu. W naturalnych warunkach człowiek powinien przyjąć pozycję kuczną przy wypróżnianiu się, a nie siadać na sedesie.

A wracając do błonnika: czy ma znaczenie, w jakiej formie go przyjmujemy? W naturalnej czy sztucznej? 

Co ma pani na myśli, mówiąc „sztuczna forma”? Bo tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak sztuczny błonnik. Chyba, że w czyjejś świadomości „sztuczną” będzie na przykład witamina, którą wyprodukuje mikroorganizm, bo to już nie będzie „naturalna” witamina, która pochodzi z jagody lub innego produktu spożywczego. Jeśli w tym zakresie chcemy się posługiwać formą „sztuczny”, to owszem, błonnik może być produkowany przez mikroorganizmy.

Jak to? Czyli nie ma żadnej różnicy, czy przyjmujemy błonnik w pokarmie czy w tabletce? 

Żadnej. Czy bierzemy błonnik w tabletce czy w warzywie– wzór chemiczny jest ten sam, tylko pochodzenie inne.

A produkcja syntetyczna? 

Nie słyszałam o syntetycznej produkcji błonnika. To już są zbyt złożone związki, by sobie poradzić bez mikroorganizmów. Weźmy na przykład taki magnez. Wie pani, gdzie tworzy się syntetyczny magnez? Gdy wybucha gwiazda wielkości Słońca. Tylko Matka Natura jest w stanie wyprodukować magnez, my jeszcze nie. Dlatego, gdy czasem czytam, że „w tym suplemencie jest naturalny magnez”, to mam ochotę spytać, gdzie w takim razie znajdę sztuczny.

Czyli to jest czysta manipulacja producentów? 

Tak, bo sugeruje, że produkty konkurencji nie mają czegoś, co znajduje się w produkcie. Gdy tymczasem magnez jest zawsze ten sam.

A jak to jest ze smakami i aromatami w produktach spożywczych? Często widzę na etykietach napis „aromat identyczny z naturalnym”. To brzmi podejrzanie.

Tu się zgodzę. Związki małocząsteczkowe, jak aromaty i barwniki, możemy uzyskiwać drogą syntetyczną czyli przemian chemicznych. Rozporządzenie o dodatkach do żywności nawet dzieli te substancje ze względu na ich pochodzenie. Na przykład koszenila, która jest naturalnym związkiem pochodzącym ze skorupek owadów i czerwień koszenilowa, która została wyprodukowana syntetycznie. Producenci żywności zauważyli jednak, że konsument bardzo źle reaguje na słowo „syntetyczny”, więc, o ile to możliwe, starają się używać barwników i aromatów naturalnych. Na szczęście rozporządzenia zabezpieczają konsumenta przed byciem okłamanym w tej kwestii.

Rozporządzenia

Tak, są to akty prawne, które bardzo wyraźnie definiują zasady etykietowania produktów. Kiedyś można było sprzedać w reklamie hasło „kup sobie naturalny magnez, on czyni cuda i uzdrowi cię ze wszystkiego”. Teraz producent nie może tego napisać, jeśli nie ma potwierdzonego przez Unię Europejską w badaniach tego konkretnego działania prozdrowotnego na organizm.
Na opakowaniu, poza oświadczeniami zdrowotnymi, czyli informującymi o wpływie danego składnika na organizm, można też wydać oświadczenia żywieniowe, które informują o składzie produktu. Na przykład „jogurt light o obniżonej zawartości cukru i obniżonej zawartości kwasów tłuszczowych” jest oświadczeniem żywieniowym. Można je wydawać wtedy, gdy obecność bądź brak danego składnika w produkcie nie jest oczywistością, czyli na przykład wtedy, gdy produkt jest fortyfikowany.

A co to znaczy, że produkt jest fortyfikowany? 

Na przykładzie zwykłego mleka: aby powiedzieć, że ma wysoką zawartość wapnia, produkt ten musi zawierać co najmniej 30% dziennego zapotrzebowania na wapń. Mleko spożywcze zawiera tyle wapnia, że pokrywa dzienne zapotrzebowanie w 15%, więc można je nazwać źródłem wapnia, ale ponieważ ta zawartość jest naturalna i wynika po prostu z właściwości mleka, nie można użyć deklaracji żywieniowej „wysoka zawartość wapnia” wobec zwykłego mleka spożywczego. Trzeba je fortyfikować, czyli dodatkowo wzbogacić je w wapń, np. tak, by jego zawartość w mleku stanowiła 30% dziennego zapotrzebowania. Dopiero wtedy można wykorzystać oświadczenie żywieniowe „wysoka zawartość wapnia”.

Nie rozumiem. Czyli naturalna zawartość danego składnika w produkcie nie wystarcza, by o tym pisać na opakowaniu? 

Tak. Producent musi się wykazać jakimś działaniem wzbogacającym, jeśli w 100 g produktu nie ma takiej ilości, która pokrywa dzienne zapotrzebowanie w co najmniej 15%. Unia Europejska bardzo walczy z wprowadzaniem konsumenta w błąd poprzez informowanie go o oczywistościach, sugerując, jakoby oczywistościami nie były. Na przykład gdyby mleczarnia X napisała na swoim opakowaniu, że ich mleko ma wysoką zawartość wapnia, a na opakowaniu mleku mleczarni Y nie byłoby tego oświadczenia, to mleczarnia Y mogłaby oskarżyć mleczarnię X o wprowadzanie konsumenta w błąd, bo w obu produktach jest ten sam udział wapnia. Chyba, że mleczarnia X fortyfikuje swoje mleko w wapń. Pamiętam też, jak kiedyś napisano na etykiecie oleju, że nie zawiera cholesterolu, co było też wprowadzaniem w błąd, bo sugerowało, że w innych olejach ten cholesterol jest. A nie było go. Nie miało prawa go być. Nie ma oleju, który miałby cholesterol.

Skąd wiemy, że dana witamina działa pozytywnie na organizm człowieka? 

Witaminy i minerały są bardzo łatwe w badaniu. Bo witaminy biorą udział w reakcjach chemicznych, które zachodzą w naszym organizmie. Upraszczając: brak witaminy – brak reakcji chemicznej. Na przykład, brak witaminy stymulującej ciało żółte naszego oka, powodując, że przestajemy widzieć. Witaminy mają antyoksydacyjny wpływ, czyli niwelują pewne oksydacyjne, niekorzystne reakcje chemiczne.

Ostatnio założyłam się z przyjacielem o to, co pomaga na skurcze. Powiedziałam, że to magnez, potas i witamina B. On powiedział, że witamina B nie ma ze skurczami nic wspólnego. Kto miał rację? 

Witamina B umożliwia wchłanianie magnezu. Sama w sobie nie pomoże na skurcz, ale bez niej sam magnez nie pomoże. To jest tak, jakby pani przyjaciel chciał wpuścić na posesję psa, nie mając klucza do tej posesji. Klucz to witamina B, a pies to magnez.
Żywność jest w ogóle tak trudnym tematem, że co chwila tworzymy lub obalamy kolene teorie. Na dzień dzisiejszy mamy takie instrumenty badawcze, jakie mamy i to one decydują o poziomie badań. Za dziesięć lat może się okazać, że w czymś nie mieliśmy racji. Tak, jak to było z witaminą C. Kiedyś twierdzono, że można ją przyjmować bez kontroli ilości, bo nadmiar po prostu wysikujemy. Do czasu. Jednak udowodniono, że wszystko jest trucizną, jeśli zostanie przedawkowane.

Ale w końcu udowodniono jej pozytywne działanie? 

Każda witamina ma pozytywne działanie. Naukowcy tylko czasami mylnie używali terminu „witamina” nazywając nimi niektóre związki. Witaminy są tak zwanymi kofaktorami w reakcjach chemicznych i enzymatycznych. Niektóre ułatwiają te reakcje, inne hamują. Naturalnie występujące w owocach barwniki mają podobne działanie. Właściwie każdemu związkowi obecnemu w żywności możemy przypisać zarówno pozytywną, jak i negatywną rolę.
Na przykład cholesterol. Wszyscy jesteśmy straszeni cholesterolem, że to taki zły, szkodliwy składnik. A tymczasem jest on niezbędny w okresie rozwoju dziecka, bo stymuluje rozwój połączeń nerwowych w mózgu.

No właśnie. Ja wcinam kilka jajek dziennie a cholesterol mam w dolnej granicy normy. 

Tak jest bardzo często. Wysokie poziom cholesterolu nie zawsze wynika z przyjmowania go z pożywienia. Lekarze powinni zawsze sprawdzić, czy wysoki cholesterol u pacjenta nie wynika z jego nadprodukcji przez wątrobę – a nie z nieodpowiedniej diety. W radzeniu sobie z cholesterolem bardzo pomaga też błonnik, który wiąże cholesterol pochodzący z żywności i wydala go z organizmu, uniemożliwiając jego wchłanianie.

W jednym z tych popularnonaukowych programów telewizyjnych o różnych dziwnych ludziach i zjawiskach medycznych usłyszałam historię kobiety, która od kilkunastu lat żywi się wyłącznie chipsami. I to jednym, konkretnym rodzajem. Czy to możliwe?

Jest taka dieta, która nazywa się „bretarianizm” i polega na żywieniu się wyłącznie energią słoneczną. Przeprowadzono kiedyś wywiad z człowiekiem, który rzekomo żywił się tylko tą energią. Przyznał się w nim, że je też co jakiś czas landrynkę. A więc… cóż… powątpiewam w te chipsy. Poza tym każda monodieta jest szkodliwa dla organizmu. To tylko kwestia czasu, aż wyjdą jej skutki uboczne.

Czy to prawda, że możemy w ogóle zrezygnować z cukrów w diecie? 

To zależy, co mamy na myśli pod pojęciem „cukry”.

Węglowodany

Nie. To też będzie rodzaj monodiety, tak jak dieta Ducana, przeciwko której prędzej czy później zbuntują nam się nerki. Jeśli natomiast pod pojęciem „cukry” mamy na myśli sacharozę, czyli ten biały proszek, którym wszystko posypujemy – to spokojnie możemy z niego zrezygnować, bo przecież ten sam cukier możemy przyjmować w owocach. Rezygnacja z węglowodanów ogólnie byłaby jednak wyniszczająca dla organizmu, mimo że moglibyśmy na takiej diecie jakiś czas przeżyć. Ludzki organizm tylko bez wody szybko umiera. Brak jedzenia jest już niewygodą, którą znosimy dużo dłużej. Niektóre anorektyczki żyją po kilkanaście lat w fazie agonalnej, kiedy ich organizm, próbując przeżyć, zjada własną tkankę. Niestety nie jest to tkanka lipidowa, ale mięśniowa. A odchudzanie polega na spalaniu tkanki tłuszczowej, bez naruszania białek.
Co ciekawe, dieta Ducana jest tak lubiana, bo wprowadza białka, a z białek powstają ciała ketonowe, które działają euforycznie na mózg. Dlatego w pierwszym okresie odchudzania jesteśmy trochę „na haju”, mamy dużo energii i szybko myślimy. Ale to niestety działanie krótkotrwałe. Radość po zjedzeniu schabowego też szybko przechodzi.

Skoro już jesteśmy przy substancjach wpływających na nasz nastrój, jak to jest z działaniem ziół na miłość lub popęd płciowy? Czy taki lubczyk naprawdę potrafi rozkochać mężczyznę, czy to tylko bajki?

Tak, zgadza się. Nie pamiętam już, jakie konkretnie substancje wpływają na popęd płciowy, ale są to wszystko ziołowe pochodne. Moja znajoma wykorzystała kiedyś ten manewr, przyrządzając mężczyźnie ziołową herbatę, by skupić na sobie jego uwagę.

Udało się? 

Tak.

Długofalowo?

A tego nie wiem. Nie sądzę. Ale cel został osiągnięty. Dlatego ziołolecznictwo też powinno być bardzo mocno kontrolowane, bo tak naprawdę większość związków chemicznych, które nauczyliśmy się pozyskiwać, ma swoje źródło w ziołach.

***

Tu powinno jeszcze nastąpić tradycyjne w wywiadach „dziękuję”, ale prawda jest taka, że rozmowa potoczyła się dalej i zeszła na tematy niezwiązane już z samym żywieniem, więc pozwólcie, że bezczelnie urwę ten wywiad już tu, bez pointy, oferując Wam tylko moją własną uwagę na zakończenie.

Jestem wielką zwolenniczką ŚWIADOMOŚCI czyli tego, byśmy wiedzieli, co jemy i czy jest to dla nas dobre. Wtedy możemy, no właśnie, świadomie czasem sobie pofolgować i wszamać jakiegoś niezdrowego fastfooda albo napić się napoju o smaku wiśniowym, który nawet koło wiśni nie leżał, ale smakuje cudnie na niedzielnym kacu – bo ważne jest to, co spożywamy na co dzień a nie raz na jakiś czas. Tak, sama też robię czasem takie niezdrowe żywieniowo wyjątki, choć ogólnie staram się jeść naturalnie i zdrowo – nawet jeśli to oznacza wydanie kilku złotych więcej na zakupy. Ale w całej tej pogoni za jedzeniem „eko” nie chodzi o to, by jeść tylko trawę rwaną własnymi rękami z podlaskiej łąki. A o jakości produktów żywieniowych nie świadczy tylko ich cena, napis „eko” i fakt, że dostaniemy je tylko w wybranych, ekskluzywnych sklepach.

Nie wszystko co w proszku, jest sztuczne. Nie wszystko co wyprodukowane przez człowieka jest niezdrowe. Nie wszystko, co naturalne, jest lepsze od konkurencji. Czasami po prostu producenci grają naszą naiwnością i wykorzystują naszą niewiedzę, by pod etykietą „naturalne” przemycić ten sam produkt, który moglibyśmy kupić o połowę taniej. Nie bądźmy aż tak naiwni.