"Idź, przeproś Marysię" – czy warto zmuszać dziecko do przepraszania?

Dziecko uderzyło kolegę w przedszkolu. Albo ukradło koleżance kredki i znaleźliście je potem w jego plecaku. Tłumaczycie, że to złe, że nie wolno, ale nic nie dociera. Ale przeprosić trzeba. Więc namawiacie, prosicie o te przeprosiny, a gdy to nie działa, zmuszacie do nich. Czy to dobry pomysł? Tak zostaliście przecież wychowani, tak wychowano Waszych rodziców i dziadków. 

Ale ja dziecka do przepraszania nie zmuszam. 

Czemu uważam, że nie warto zmuszać dziecka do przepraszania? Ano dlatego, że wymuszone przeprosiny nie są przeprosinami. Ani strona przepraszana w nie nie wierzy, ani przepraszająca. Dziecko nie ma pojęcia, co zrobiło źle, nie czuje się winne, a przeproszeniem nie próbuje pokazać skruchy ani poprawić nastroju osoby pokrzywdzonej – tylko próbuje zadowolić nas, rodziców / uniknąć kary / oddalić temat. 

Na tej samej zasadzie zresztą działają popularne ostatnio „przeprosiny polityczne”, czyli np. 

Przepraszam, jeśli ktoś poczuł się urażony. 

Sztandarowym przykładem jest tu Paweł Kukiz. Otóż w noc sylwestrową 2015 / 2016 w Niemczech doszło do ataków seksualnych. Sprawcami byli imigranci, co nasiliło ksenofobiczne nastroje w środowiskach prawicowych. Przeciwko stereotypizacji stanęła wtedy Joanna Grabarczyk z fundacji Hejt Stop, a Paweł Kukiz, w odpowiedzi do niej napisał: „Nie dziwię się pani Joannie… „Gdybym był na jej miejscu to też marzyłbym (marzyłabym) o imigrantach w kontekście sylwestrowej nocy„. Potem „przeprosił”:

Czy myślicie, że Kukiz zrozumiał swój błąd? Czy Grabarczyk poczuła się przeproszona? 

Myślę, że jedyną skuteczną metodą na nauczenie dziecka przepraszania jest rozbudzenie w nim empatii i pokazywanie mocy przepraszania na własnym przykładzie. Z tym pierwszym może być mały problem, bo nie tylko nasz wkład wychowawczy jest odpowiedzialny za empatię, ale też czysta fizjologia. 

Empatia zależy od dwóch czynników – przede wszystkim od aktywności neuronów lustrzanych, które rozwijają się w wieku przedszkolnym i wszesnoszkolnym – oraz od jej …ćwiczenia poprzez nazywanie emocji.

Skupmy się jednak na tym pierwszym. Małe dzieci po prostu nie są jeszcze zdolne do empatii. Jean Piaget, francuski psycholog wyodrębnił u dzieci fazę rozwojową między 2 a 7 rokiem życia. To faza przedoperacyjna i charakteryzuje się między innymi tzw. egocentryzmem dziecięcym. Dzieci kapują już, że przedmioty i osoby istnieją, mimo że ich czasem nie widać (zasada stałości przedmiotu), ale nie potrafią „patrzeć na świat oczami innych ludzi”, a więc przyjmować perspektywę np. innych dzieci w przedszkolu. 

https://www.youtube.com/watch?time_continue=68&v=OinqFgsIbh0

Aby sprawdzić tę zasadę w badaniu, pokazywano dzieciom makiety z górami, zwierzętami i drzewami. W zależności od tego, z której strony makiety siedziało dziecko, widziało różne elementy. Najpierw pytano je, co widzi z każdej strony. A następnie pytano, co widzi druga osoba, która siedziała po przeciwnej stronie makiety. Dzieci nie były w stanie wskazać prawidłowych odpowiedzi. Zakładały, że wszyscy widzą to samo, co one. 

To oczywiście nie jest tak, że dzieci są nieempatyczne do 7 roku życia, a w dniu urodzin – pstryk – nagle umieją przyjąć perspektywę innych ludzi. To jest proces. Czasem już 4-latek przejawia symptomy empatii – czasem 8-latek jeszcze jej nie czuje. 

Dlatego tak wiele dzieci jeszcze w pierwszych klasach podstawówki ma z empatią problemy. Po prostu biologicznie jeszcze nie są gotowe na współodczuwanie i wczucie się w drugiego człowieka. 5-latek ma prawo jeszcze nie być empatycznym. Ale… możemy mu pomagać, ćwicząc empatię, głównie poprzez rozmawianie i podkreślanie zasady wzajemności i tłumaczenie emocji innych ludzi.

Pomaga np. oglądanie i czytanie bajek z komentarzem i nazywaniem uczuć:

Dziewczynka jest smutna, bo zgubiła misia. 

Piesek się przewrócił i zranił łapkę. Jak myślisz, jak się czuje piesek?

Rybka jest chyba zezłoszczona, że ktoś próbuje ją złapać itp.

Warto też rozmawiać o swoich uczuciach (Jestem dziś wściekła, jestem szczęśliwy) i uczuciach samego dziecka np. jeśli jest złe lub smutne, bo ktoś mu coś zabrał – nazywać emocje, które czuje. „Jesteś smutny, bo Kasia zabrała ci kredki, rozumiem…„. Bo potem będzie można się do tych uczuć odwoływać, gdy to dziecko komuś coś zabierze. „Pamiętasz, jak się czułeś, gdy Kasia zabrała ci kredki?„. „Uderzyłeś Kubę i teraz boli go ramię. PłaczeJak myślisz, jak się teraz czuje Kuba?„. 

Nazywanie emocji ma rewelacyjny (nie przesadzam, efekty są naprawdę cudowne, sami zobaczycie!) wpływ na rozwój emocjonalny dziecka.

Dzięki temu nie tylko pomagamy mu w nauce przepraszania, ale też generalnie wpływamy pozytywnie na jego samokontrolę. Wiele dzieci dzięki tej metodzie uczy się panować nad gniewem (samo wyrażenie gniewu słowami pomaga go opanować), radzić sobie ze smutkiem lub rozwiązywać problemy. 

Ale to nie wystarczy. Jeśli Waszym celem jest konkretnie nauczenie dziecka przepraszania, musicie dać mu dobry przykład.

Dlatego wciąż wierzę, że warto czasem popełniać błędy, bo dzięki temu jest ZA CO przepraszać ;) Oczywiście nie musimy ich robić celowo. Każdy popełnia błędy. Nawet najlepsi rodzice.

Jeśli zaś rodzice nigdy nie przepraszają, trudno wymagać od dziecka, by się nauczyło, że przepraszanie coś daje. 

Warto w ogóle zastanowić się nad tym, co daje przepraszanie i po co jest. Dla mnie przepraszanie jest podwójnie korzystne: podnosi samopoczucie osoby skrzywdzonej (czuje, że nie zrobiła nic złego lub że wina nie leży w całości po jej stronie) – oraz moje. Bo choć trudno się przyznać do błędu i przeprosić, to gdy już to zrobię (szczerze!), to czuję ulgę. Dziecko, obserwując nas, jak przepraszamy, też to dostrzeże. 

Warto przepraszać dziecko, partnera, innych ludzi – w obecności dziecka. Pokazać mu, ze to jest może i trudne, wymaga autorefleksji, ale nie boli i daje rezultaty. Pan, którego przeprosiłam po tym, jak na niego zatrąbiłam niesłusznie na drodze, nie jest już wściekły, tylko kiwa głową i „wybacza”. Partner, którego przeprosiłam za to, że go niesłusznie oskarżyłam o zgubienie kluczy, mówi „dobra, dobra, każdemu się zdarza pomylić„. 

Zmuszanie do przepraszania zaś jest elementem tzw. „czarnej pedagogiki” (Alice Miller), czyli metody na wychowanie osobowości autorytarnej.

W myśl czarnej pedagogiki można np. „Zabronić nienawiści”, dzieci muszą słuchać bezwzględnie rodziców a udawana wdzięczność lub skrucha są równie dobre lub nawet lepsze niż ta prawdziwa. Poczytajcie sobie o tej strasznej metodzie wychowawczej. Wyodrębniono 15 punktów, na której się opiera i, o zgrozo, część z nich może przywołać wspomnienia z dzieciństwa. 

Wiele z tych metod to …znane nam dobrze wychowanie naszych rodziców lub dziadków/babć. Badacze tłumaczą tym między innymi fakt, że tak wiele ludzi poszło za Hitlerem. Wybaczcie radykalność przywołanego przykładu. Wiem, że nie każdy wychowany w czarnej pedagogice będzie osobowością autorytarną, ale prawdopodobieństwo, że taką stworzymy, stosując te metody, istotnie wzrasta. 

Dlatego nigdy nie zmuszam do przepraszania. 
W przypadku kradzieży najważniejsze jest zwrócić przedmiot właścicielowi i jeśli dziecko nie jest jeszcze gotowe tego zrobić, zrobię to za nie. 

Nie, nie jest to unikanie konsekwencji kradzieży, bo te konsekwencje i tak będą: smutek lub złość okradzionego dziecka i jego rodziców, niechęć dzieci do bawienia się, dzielenia z dzieckiem, które coś ukradło. Niechęć do pożyczania mu zabawek. No i oczywiście fakt, że przedmiot i tak musi wrócić do właściciela, więc zysku z kradzieży i tak nie będzie. 

Dzieci to rozumne istoty, w końcu się uczą, w końcu rozwijają empatię i większość z nich w podstawówce juz umie szczerze przeprosić. O ile nie były do tego zmuszane i nie robią tego odruchowo, bezmyślnie, „bo mama się wtedy odczepi”.

No właśnie. Czemu nie warto stosować kar, gdy konsekwencje i tak istnieją? Żeby dziecko (z czasem, bo nie od razu Rzym wybudowano) nauczyło się, że nie wolno kraść, BO TO KOGOŚ KRZYWDZI, a nie BO PONIOSĘ KARĘ.