LA BELLA ITALIA – część 2

Pierwszą część opisu włoskiej podróży możecie znaleźć tu. Pełna mapka podróży jest tu. Zgodnie z życzeniami, będzie teraz więcej zdjęć :) Zróbcie sobie kawkę, usiądźcie wygodnie. Zaczynamy jeszcze nad jeziorem Como – kończymy w Rzymie.

Pożegnanie z Como było bolesne, nie tylko dlatego, że opuszczali mnie ludzie, z którymi spędziłam w Londynie ostatnie kilka miesięcy. Po prostu Como to jedno z piękniejszych miejsc na ziemi. Nie samo jezioro, nie ludzie – chodzi raczej o to, jak to jezioro jest wykorzystane, zadbane i obudowane. Mamy w Polsce mnóstwo pięknych jezior, ale budują się nad nimi obrzydliwe piwne ośrodki kampingowe a po wodzie pływają kiczowate rowery wodne stylizowane na garbusy. Como ma i dzikie plaże – i graniczące z wodą wille wynajmowane na przyjęcia i śluby. Jest obudowane knajpkami, hotelami i restauracjami z wypielęgnowanymi ogrodami i parkami. Człowiek czuje się tam jak w świecie luksusu, kupując gofra przy ulicy.

Poniżej: widok z ogródka restauracyjnego na zachodnim wybrzeżu.

Przed wyjazdem miałam okazję obserwować uroczą scenę. Z drugiej strony jeziora zbliżała się do nas łódka. Gdy dopływała do brzegu, okazało się, że holuje ją labrador! Żeby było jasne – pies trzymał linę w pysku. Był przeszczęśliwy. Po przybiciu do brzegu, wyskoczył z liną na pomost i pomógł właścicielom zacumować.

Z Mścisławem spotkałam się nad jeziorem Garda – kolejnym słynnym jeziorem północnych Włoch, choć z dużo mniejszym urokiem niż Como. Wiedziałam, że przyjedzie furgonetką. Nie wiedziałam natomiast, że ta furgonetka jest jednocześnie mieszkaniem. „Na pace” dwuosobowy materac, turystyczna kuchnia, lodówka samochodowa.

Ostatnia kolacja i nocleg pod Alpami a potem Parma, stolica szynki parmeńskiej i parmezanu. Kupiliśmy jedno i drugie – starczyło do końca podróży i jeszcze dłużej. Zaczęliśmy jednak od kawy. Chyba lubię włoską kawę.

Gdzieś między Parmą a Bolonią zatrzymaliśmy się na drzemkę w polu, nad strumieniem. Obok nas pasły się te dwa konie. Bez kantarów, uwiązów, po prostu chodziły luzem po łące, po środku niczego.

Bolonię tylko przejechaliśmy i to w nocy. Nawet nie chciało mi się wysiadać z samochodu. Co chwila pozdrawiały nas jakieś przydrożne dziwki. Może kiedyś dam Bolonii jeszcze jedną szansę, ale wtedy zupełnie nas nie zainteresowała.

Było późno, minęliśmy miasto i trzeba było zastanowić się, gdzie zatrzymujemy się na nocleg. Odrzuciliśmy mapę i jechaliśmy na „to może w lewo. Nie. OK, w prawo, ale potem w lewo, lewo i… powiedzmy… w prawo. OK”. Wywiozło nas w ciemne pole, zatrzymaliśmy się i padliśmy. Rano Mścisław otworzył drzwi do sypialni i zobaczyłam to:

Nocowaliśmy w winnicy. Koło dziewiątej rano obok przejeżdżał właściciel ziemi. Jedliśmy śniadanie. Facet zatrzymał się zaciekawiony. Pomachaliśmy mu. Odmachał. Pojechał dalej.

A to nasz kompan w podróży. Nazywa się Wielki Pod-rurzo-wał.

Toskania. Jedziemy w stronę Florencji. Staraliśmy się omijać główne drogi i plątać się małymi szosami, a nawet szutrówkami. Liczyliśmy na widoki rodem z „Ukrytych pragnień” lub „Pod słońcem toskanii”. I fakt, było ładnie, ale wcale nas nie zachwyciło. Toskanię chyba trzeba zwiedzać z kimś miejscowym. Mieć gdzie pojechać, mieć parę adresów, przyjaciół na miejscu.

Mnóstwo tego we Włoszech. W całych Włoszech. Ceramiczne wstawki w murach, ścianach i ogrodzeniach. Gdzie tylko się da. Ludowe, rolnicze, z jakimkolwiek symbolem, byle kolorowo. Bardzo mi się to podoba. I – nie – to nie ma nic wspólnego z popularnymi w polskich łazienkach powtarzającymi się regularnie kafelkami z nadrukowanym delfinem.

Po prawej widzicie część bramy do prywatnej willi na górze z widokiem na Florencję. GPS poprowadził nas skrótem do miasta. Furgonetka wspinała się coraz wyżej, coraz węższymi drogami, aż trafiła na wjazd do tej posesji. Obok spływała dróżka, którą można pojechać co najwyżej skuterem. I co teraz? Zadzwoniłam, czy by nam nie pozwolili wycofać w środku, ale niestety – brama była zabudowana z góry i dach nam nie przeszedł. Trzeba było cofać….

…Kilkaset metrów. Na milimetry.

Florencję zaliczyliśmy szybko, nawet bez obiadu. Mam wciąż ochotę na toskanię, ale chyba trzeba będzie się tam wybrać innym razem. Kolejny przystanek to Piza. Tam przymierzyłam pierwszy skuter :)

Słynna wieża w Pizie oczywiście oblegana przez turystów. A pomiędzy nimi Murzyni obwieszeni pamiątkami, szalikami i breloczkami. Nie cierpię takich miejsc. Turystów obserwuje się trochę jak zwierzęta. Człowiekowi wydaje się, że to takie żałosne, biegać z aparatem, kupować wisiorki i ściskać w dłoniach mapę. A potem sobie zdajesz sprawę, że jesteś jednym z nich.

Poniżej: przykłady ludzi, którzy pozują do zdjęcia z krzywą wieżą. Przy odpowiednim kadrze, zdjęcie wygląda tak, jakby model podtrzymywał walącą się budowlę. W moich kadrach – jak i w oczach przechodniów – to wygląda jak banda dziwaków.

No i znaleźliśmy Jezuska w chodniku.

Wjeżdżamy do Lazio. Robi się sucho i gorąco.

Jeszcze nie dotarliśmy do Monte Cassino (a dotrzemy, dotrzemy), ale już mamy czerwone maki. Całe masy czerwonych maków. Piosenka sama ciśnie się na usta.

Saturnia. Gorące źródła śmierdzące zgniłym jajem. Siarrrrrrka, tłum ludzi, walące się budynki, prysznice, których nie ma. Ale naturalne ukształtowanie terenu przez źródło rzeczywiście piękne. Tu macie wyraźniejsze zdjęcie.

Jakieś miasto po drodze do Rzymu. Takich miasteczek jest we Włoszech bardzo dużo. Wbudowane w skały, na zboczach gór, klifach. Dom na domu, wąskie uliczki, rozwieszone między oknami pranie.

Rzym. Dojechaliśmy w nocy. Ze trzy razy krążyliśmy, próbując dotrzeć do Watykanu. W końcu się udało, ale zdjęcie jest niewarte pokazania. Widzieliśmy, zaliczyliśmy, wystarczy. Zostawiliśmy auto tuż obok ścisłego centrum turystycznego, opłaciliśmy parkometr i wyszliśmy w miasto. Nocne życie Rzymu jest cudowne. Przypomniało mi Paryż podczas „Białej Nocy”. Przypadkowo poznani ludzie, wino na schodach do kościoła, śpiewanie piosenek z jazzowym gitarzystą. A mieszkanie tak blisko, tak blisko. :)

Nad ranem umyliśmy zęby w jakimś punkcie wody pitnej i ruszyliśmy w miasto. Rzym jest piękny. Mogłabym tam pomieszkać kilka lat i niewykluczone, że tak zrobię. Miasto tętni życiem, jest malownicze, złożone, chaotyczne. Zabytek na zabytku, ruina na ruinie, każdy kamień pachnie historią. Mieliśmy szczęście, bo akurat kwitły kwiaty. Najpiękniej pachniały takie białe. Zatrzymałam jakiegoś eleganckiego faceta, który wyglądał jak szpieg watykanu i spytałam łamaną włoszczyzną, jak się nazywa ten kwiat. Facet podał mi jego nazwę łacińską. Sprawdziłam dopiero po powrocie do Polski. Jaśmin. :) Cały Rzym był przesiąknięty tym zapachem.

Spacerowaliśmy do wieczora. Kilka rzymskich fotek:

Był też sklep dla geeków. Zagadałam się z właścicielem, który też okazał się być Jedi. :)

No i spotkałam De Niro. Facet się przebranżowił i pracuje jako kelner.

W następnym wpisie: Neapol i Sycylia, la bella Sicilia.