Life of Pi (Życie Pi)

life of pi

Gdy czytam opinie internautów o Życiu Pi, w których zarzuca się filmowi banalną, bajkową konstrukcję albo naiwne spojrzenie na religię, mam wrażenie, że ludzie tego filmu po prostu nie zrozumieli. Żeby wytłumaczyć Wam, dlaczego tak sądzę, będę musiała niestety zaspojlować historię – ale zanim to zrobię, polecę Wam ten film jako jeden z najpiękniejszych, najodważniejszych obrazów, jakie widziałam w ostatnich latach. Uwielbiam, gdy reżyser nie boi się utonąć w jakiejś konwencji i nie broni się za wszelką cenę przed kiczem, prostymi wątkami i starymi, sprawdzonymi metodami na wzruszenie widza. Bo to działa. I co z tego, że jakiś hipster woli ambitne kino ze Zgierza. Ja lubię czasem po prostu, bezwstydnie się wzruszyć, oglądając kolorowe obrazy, słuchając bajkowej muzyki i śledząc przebieg prostej historii. Bo proste historie są najmądrzejsze.

Życie Pi nakręcone jest tak pięknie, że masz ochotę wziąć udział w katastrofie statku. I wcale nie musisz oglądać tego w 3D. Obrazy bronią się nawet w normalnym trybie. Do tego indyjski klimat, przepiękna ścieżka dźwiękowa i już po czołówce reżyser przenosi Cię do prawdziwego raju dla zmysłów. Na zachętę piosenka z czołówki:

To teraz będzie spojler, więc jeśli nie widziałeś filmu, marsz do kina – a dopiero potem tutaj.

Życie Pi to historia Piscine’a Patela, hinduskiego chłopca, który po katastrofie statku znalazł się na łodzi ratunkowej wraz z matką, kucharzem okrętowym i przypadkowym pasażerem. Przypadkowy pasażer umarł szybko w wyniku obrażeń a pozostali żywili się jego ciałem. Potem umarła matka głównego bohatera, zabita przez kucharza. W końcu Pi zabił kucharza i jako jedyny ocalały, po wielu dniach samotnie spędzonych na morzu – dobił w końcu do wybrzeży Meksyku. Tak. To jest „prawdziwa” wersja wydarzeń i właśnie to tłumaczy końcówka filmu.

Wychowany we współczesnej kulturze człowiek nie jest jednak w stanie znieść tak ogromnej traumy, jaką jest mordowanie i jedzenie innych ludzi, więc radzi sobie z tym za pomocą wielu ciekawych mechanizmów psychologicznych. Pi poradził sobie z tymi okropnymi doświadczeniami poprzez zbudowanie w pamięci innej, symbolicznej wersji wydarzeń. Zastąpił więc współpasażerów zwierzętami. Matka została orangutanem, kucharz hieną a przypadkowy pasażer – ranną zebrą.

Łatwiej jest zaakceptować agresję wynikającą z instynktu przetrwania, gdy obserwujemy ją u innych zwierząt, prawda? Bo od ludzi – a zwłaszcza od siebie samego – wymagamy jednak opanowania, honorowości i gotowości do poświęceń. Prawda jest okrutna, bo nawet w najbardziej cywilizowanym człowieku budzi się zwierzę, gdy musi walczyć o życie. To zwierzę obudziło się też w Pi, więc bohater stworzył sobie alter ego, któremu przypisał wszystkie te uczucia, z których nie był dumny. Tym alter ego został tygrys. To on – a nie Pi, zamordował kucharza. To on działał instynktownie i egoistycznie. To on nie miał problemu z zabijaniem i jedzeniem innych zwierząt i obroną własnej przestrzeni. Tylko w tej wersji wydarzeń narrator, czyli Pi, mógł pozostać czysty i lojalny wobec swojej pacyfistycznej filozofii życia.

To jest historia, w którą chcemy wierzyć. To jest jedyna możliwa wersja wydarzeń, która chroni Pi przed znienawidzeniem samego siebie. W filmie przyrównano ją do religii i niezmiernie spodobało mi się to wytłumaczenie wiary. Religię wybierają ludzie, którzy nie są w stanie emocjonalnie udźwignąć rzeczywistości i dlatego wybierają mniej prawdopodobną – ale dużo przyjemniejszą wersję, w której nad nami wszystkimi czuwa dobry, wybaczający Bóg a po śmierci idziemy do nieba. Tak by było fajniej, niż zostać zjedzonym przez robaki, prawda?

Życie Pi jest dla mnie właśnie piękną historią wiary i naprawdę genialną próbą wytłumaczenie ludzkiej ciągoty do religii. Postrzeganie tego filmu w kategoriach niewiarygodnej bajeczki z pięknymi obrazkami pod publiczkę jest po prostu błędem. No dobra… nie wierzę w coś takiego jak „błędna interpretacja”, ale zachęcam Was, żebyście choć podjęli się interpretacji. Jakiejkolwiek. A nie szli za hipsterskim hejtem tego niezwykłego dzieła Anga Lee.