Ludzie, przy których robię się malutka.

Przyznam się Wam teraz do czegoś, do czego przyznawać się nie powinnam, bo jest to duża moja słabość i cecha, której najchętniej bym się pozbyła. Może więc dziś, w jakimś ogólnie pojętym rewanżu za dobre rady ciotki Segritty, które wciskam tu lat, to ktoś z moich przemądrych czytelników uratuje mnie przed moją słabością. Bo ja się poddaję. Nie umiem z tym walczyć. Nie mam zielonego pojęcia, skąd to się bierze i jak się tego pozbyć. A trochę głupio to mieć w moim wieku, bo w końcu 32 lata na karku, zaraz będę musiała stać się wzorem dla młodego człowieka, no nie wypada bać się lekarzy, urzędników i pań w dziekanatach.

Właśnie. Mogę sobie być odważną, pewną siebie kobietą, która zdobywa świat, rozmawia rezolutnie z każdym, niezależnie od jego statusu społecznego i stanu majątkowego – a przy pewnych postaciach wymiękam zupełnie. Nie onieśmielają mnie ani pieniądze, ani sława, ani mądrość. Onieśmiela mnie …lekarz i urzędnik. Panią w dziekanacie w sumie mogę pod urzędnika podpiąć.

Wchodzę do gabinetu lekarskiego, płacę za tę wizytę ciężkie pieniądze, teoretycznie powinnam być w pozycji klienta, który „płaci, więc wymaga” i zwyczajnie domagać się obsłużenia na profesjonalnym poziomie, a ja nagle z tego klienta zmieniam się w pacjenta i zaczynam chodzić na paluszkach, przepraszać za zajmowanie czasu, prosić łaskawie o receptę / skierowanie / diagnozę.

Ja akurat korzystam z prywatnej służby zdrowia, ale tak Bogiem a prawdą to nawet korzystając z państwowej, nie domagasz się przecież niczego „za darmo”, tylko za płacone regularnie ubezpieczenie.

Złapałam się na tym, że strasznie mi było głupio zadzwonić do mojej lekarz prowadzącej ciążę (przemiła kobieta, naprawdę! To na pewno nie była więc kwestia złego charakteru lekarza) w sobotę, choć nigdy wcześniej do niej nie dzwoniłam, a sprawa wymagała kontaktu. No przecież za to właśnie jej płacę co miesiąc (a ostatnio co 2 tygodnie), żeby prowadziła moją ciążę. A w to wliczają się nie tylko wizyty, ale też właśnie kontakt w pilnych sprawach – jeśli trzeba, to w soboty, a nawet w niedziele i w nocy. Po to dała mi do siebie numer telefonu. Nie ma nic złego w zadzwonieniu do niej, jeśli tego właśnie potrzebuję. A ja siedzę jak głupia, patrzę w telefon, wybrać numeru nie umiem, a jak już się w końcu dodzwonię, to muszę przebrnąć przez kilka przepraszających formułek, które same wychodzą z moich ust, zanim dotrę do sedna i zadam pytanie. Jak uczennica 3 klasy podstawówki no.

To samo z urzędnikami. Przychodzę do urzędu po jakiś dokument, zmienić coś w danych albo w innej, zupełnie normalnej sprawie, którą mam pełne prawo załatwić w danym miejscu i w momencie spotkania z urzędnikiem zaczynam się płaszczyć jak podwładny albo co najmniej nieproszony gość, którego ów urzędnik może – ale nie musi – obsłużyć. Każde ułatwienie sprawy przyjmuję z głęboką wdzięcznością. Każdy uśmiech odwzajemniam jeszcze szerszym uśmiechem. Każdy dowcip wieńczę zanoszeniem się ze śmiechu, nawet jeśli specjalnie śmieszny nie był. I tak się korzę, daję upupiać, patrząc na siebie z boku i palmfejsując: Matyldo, jesteś już dorosła, podnieś głowę i zachowuj się normalnie do krowy nędznej!

Nie wiem, czy to wynika z naszego systemu edukacji i stada sfrustrowanych nauczycieli – „profesorów”, którym po studiach nie wyszło, więc zostali nauczycielami i teraz gnębią dzieci, próbując nimi podbudować swoje poczucie własnej wartości. Albo to jakaś socjologiczna czkawka postkomunistyczna…? Bo chyba nie jestem jedyną, która ma z tym problem. Nie jestem też jakoś specjalnie nieśmiała lub niepewna siebie. Sami lekarze i urzędnicy to też często normalni, fajni ludzie.

Kto mi wyjaśni ten fenomen?