Mam 36 lat, 4 miesiące temu urodziłam drugie dziecko, a od października zaczęłam studia.

Gdyby mi ktoś 10 lat temu powiedział, że coś takiego zrobię, puknęłabym się w głowę. Ale jednak to się stało i czuję, że to jedna z większych rewolucji w moim życiu – zaraz po zostaniu mamą, zamieszkaniu z chłopakiem i uczynieniu z blogowania swojego zawodu. Chyba coś w tym jest, że co 8 – 10 lat człowiek ma potrzebę przeorganizowania swojego życia i wywrócenia do góry nogami planów. Dla mnie ten rok był takim życiowym remontem. Długo do tego dojrzewałam i bardzo bałam się ostatecznego podjęcia decyzji, ale w końcu to zrobiłam.

Prawdziwa panika ogarnęła mnie we wrześniu. Bo nagle zdałam sobie sprawę z wielkości przedsięwzięcia.

Już do tej pory było ciężko, bo pojęcie „praca z domu” tylko w teorii brzmi tak błogo. W rzeczywistości pracowanie w domu bywa trudniejsze niż w biurze. Tak, można wstać później i nie trzeba stać w korkach, ale nie ma możliwości WYJŚĆ Z PRACY, więc czujesz się, jakbyś ciągle w niej była. Maile odbierasz o każdej porze, teksty piszesz wieczorem łóżku i – gdy masz dwoje dzieci – bez przerwy ta Twoja praca jest przetykana dziecięcymi uwagami, pytaniami, płaczami i prośbami o wspólną zabawę. Tak, nawet jeśli to tata / babcia / niania się aktualnie nimi zajmuje – bo wystarczy, że mama jest w domu, by z naturalnych przyczyn chcieć z nią spędzać czas.

Nie bez przyczyny większość moich znajomych z działalnością gospodarczą próbuje jednak stworzyć sobie mikrobiura poza domem. A to w coworkingu, a to we wspólnie ze znajomymi wynajętym domu, a to w knajpie. No… ale ja mam dzieci, w tym jedno maleńkie, które jeszcze jest wyłącznie na piersi i przez najbliższy rok ta pierś będzie jego głównym źródłem pokarmu.

Przeraziło mnie coś jeszcze. Bo ja nigdy nie lubiłam być w machinie edukacyjnej. Wszystkie szkoły mi się źle kojarzyły, z przymusem nauki, z nudą na lekcjach, z bezdusznym aparatem biurokratycznym w postaci różnych dyrektorów, pań w dziekanacie, załatwianiem pozwoleń, zwolnień, papierków i zaliczeń. Gdy skończyłam filologię polską na Uniwerku, powiedziałam sobie, że dość. Że to już koniec i mam to za sobą. A teraz wracam – z własnej woli i to za niemałe pieniądze.

Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że musiałam wreszcie zrobić coś dla siebie.

Nie manicure, nie wakacje, nie nowy komputer. Coś dla siebie, co by mnie rozwinęło POZA rodziną, mnie jako jednostkę, jako Matyldę, a nie mamę, córkę, narzeczoną. Przez ostatnie kilka lat łapałam się na tym, że jestem smutna. Fakt, że złożyło się na to wiele prywatnych czynników, ale przecież nie można się ot tak pogodzić z tym, że życie jest do dupy, ludzie odchodzą, chorują, oszukują i kradną. Trzeba walczyć o swoje szczęście, nie tylko dla siebie, ale też dla dzieci, które też powinny kiedyś o swoje szczęście walczyć, więc niech się uczą na moim przykładzie, jak to się robi.

Wybrałam psychologię na SWPS, kierunek i uczelnię, które skończyła 10 lat temu Didi, moja młodsza siostra. Doktorat zrobiła już w Niemczech. Śmiesznie, bo moja starsza siostra też niedawno zaczęła nowe studia, ale w USA. Wcześniej pracowała jako oceanograf i ratowała różne morskie zwierzęta. Teraz studiuje medycynę. :)

Dostałam grafik zjazdów (czyli weekendów na uczelni) i zamarłam.

Przeważnie odbywają się co 2 tygodnie, ale w praktyce, żeby się zmieścić w roku pełnym świąt, czasem te zjazdy są nawet przez 3 kolejne weekendy. Wg wskazanych roboczo godzin, zarówno w sobotę jak i w niedzielę nauka miała trwać od 8:15 rano do 21 wieczorem. Trzeba tam jeszcze dojechać i wrócić (20 minut z domu mamy, gdzie postanowiłam te weekendy spędzać, bo bliżej stąd niż z domu, poza tym dzieci zostawałyby właśnie z moją mamą i nianią do pomocy). Przerwy? Co półtorej godziny 10 minut przerwy. Jedna dłuższa, lunchowa, półgodzinna. Akurat tyle, żeby odciągnąć mleko, bo przecież co półtorej godziny muszę to robić, żeby utrzymać laktację i mieć coś dla dziecka na następny dzień. Nieuświadomionym tłumaczę, że odciąganie mleka laktatorem do najprzyjemniejszych nie należy. To jednak bezduszna maszyna i do dziecka się nie umywa. Mleko nie leci też tak łatwo jak przy słodkim, ciumkającym bobasie (na bobasa od razu reaguje mózg i daje sygnał cyckom, żeby dawały mleko. Na laktator mózg działa oporniej i z większym opóźnieniem). Ale… jest jeszcze jeden problem. Na mojej uczelni jest tylko jeden pokój matki i dziecka, w którym mogę to mleko odciągać. Do pokoju jest klucz. W portierni. Więc po każdych zajęciach mam iść po klucz, do pokoju, ściągać mleko jakieś 15 minut, potem znów odstawić klucz, wrócić na zajęcia z 15-minutowym opóźnieniem… Eh.. Kiedy ja coś zjem? Kiedy pójdę do łazienki? Jak dziecko da sobie radę bez mamy przez tyle godzin? Czy moja mama da sobie radę? Czy to mnie będzie stresować? Czy laktator i mikrolodówka zmieszczą się w plecaku razem z komputerem? I kiedy znajdę czas na naukę? Taką poza-zjazdami, bo przecież będę studiować zaocznie, a więc większość pracy będę musiała wykonywać z domu, w formie czytania i robienia kursów online. AAAAAAaaaaa!!!!

W tym momencie zbawienne było wsparcie narzeczonego, mamy i niani, czyli trzech osób, które najdotkliwiej odczują moje studiowanie.

Tak, właśnie, nie dzieci, tylko oni. Bo to oni będą musieli się przeorganizować, zmienić zwyczaje, przejąć opiekę nad chłopcami pod moją nieobecność. Więc kiedy mi mówili „damy radę!”, to ja czułam, że może faktycznie damy radę. I dlatego nie zrezygnowałam. Choć naprawdę, we wrześniu… było blisko.

Wrzesień w ogóle nie należał do prostych miesięcy. To był jeden z gorszych miesięcy mojego życia. Umarł mój tata. Nie nagle, ale po kilku latach stopniowego odchodzenia, kiedy to gubił się na mieście, nie mógł już samodzielnie gdzieś pojechać, przestał poznawać najbliższych i sam nie do końca wiedział kim jest i co tu robi. W jego oczach, gdy mnie widział, pojawiała się iskra radości i czułości, ale sam nie wiedział, skąd. Ta iskra była dla mnie wszystkim. A teraz już jej nie ma.

Drżenie rąk, zmęczenie, drażliwość, kłopoty z tarczycą, chorujący starszak, który do tego wszystkiego zaczął właśnie przedszkole, którego strasznie się boi. I ja mam teraz zaczynać studia? Po co mi to? Przecież i tak nie dam rady. Ale wpłaciłam już uciułane przez rok czesne, nie ma odwrotu. Mamo, tu jest mleko dla Niedźwiadka. Seba, kochanie, bądź dla mnie teraz dobry. Bardzo tego potrzebuję.

I przyszedł październik. I mnie zaskoczył. I sama siebie zaskoczyłam. Matki to są jednak nieziemskie istoty i jestem jedną z nich.

OK, przyznaję, pierwszy weekend zjazdowy to był koszmar. Nie było klucza do pokoju matki i dziecka, bo wszystkie zostały już wydane (dużo nas, rodziców małych dzieci na studiach). Pokój zamknięty, więc raz odciągałam mleko w toalecie dla niepełnosprawnych. Ktoś pukał. A ja tam w środku, z laktatorem przy cycku. Dzzzz. Dzzzz. Dzzzz (na szczęście cicho, bo mam najnowszy model i rzeczywiście tylko ja go słyszę :)). Nie mogłam w innej toalecie, bo tylko w tej był kontakt. Ale i tak czułam się jak najgorszy człowiek na świecie, że zajmuję komuś potrzebującemu miejsce. Napisałam więc w tej toalecie, odciagając mleko, mail do dziekana do spraw studenckich, żeby pomógł mi rozwiązać problem. Na koniec maila dodałam, że to jedyny dla mnie sposób by w ogóle kontynuować studia (przecież nie zrezygnuję z karmienia piersią, bo to najzdrowsze dla dziecka i najwygodniejsze dla mnie). Na kolejnej przerwie korzystałam już z …pokoju modlitw. To był jedyny pokój, w którym mogłam być sam na sam z laktatorem…. krzesłem, czapeczką i dywanikiem. ;) Oczywiście pospóźniałam się przez to wszystko na zajęcia, do tego komputer mi padł i musiałam notować na telefonie. Ale… były też plusy. Ogromne plusy.

  1. Przede wszystkim okazało się, że te ramy czasowe to tylko taki maksymalny czas na uczelni. W praktyce zajęcia rzadko kiedy trwają od rana do wieczora. Czasem są tylko dwa moduły po 3 godziny i mogę wrócić do dziecka popołudniem.
  2. Zajęcia… ach.. te wykłady i ćwiczenia to jest miód na moje studenckie serduszko. Ogrom fascynującej wiedzy a wykładowcy chętnie pomagają i odpowiadają na pytania. Są też wyrozumiali wobec spóźnialskich i dostarczają Wam dużo ciekawostek. Wam, bo często tuż po zajęciach referuję na instastories najciekawsze teorie i eksperymenty.
  3. Obsługa SWPS i cała infrastruktura to niebo w porównaniu z państwowymi uczelniami. Na każdym piętrze, w każdym pionie jest jakaś kawiarnia lub restauracja. Biblioteka, księgarnia, dostęp do szybkiego internetu, przemili pracownicy (przeważnie bardzo młodzi) we wszystkich tych punktach. Do dziekanatu można się umówić na konkretną godzinę, a poza tym mają tam takie numerki jak na poczcie. Sprawę z pokojem matki i dziecka udało się szybko rozwiązać. Mam już dostęp i mogę się tam rozgościć (w środku jest kanapa, fotel, umywalka, szafki i lodówka!).

Jeżdżę tam na ósmą rano przeważnie, wstaję przed wschodem słońca, morda mi się śmieje, a po zajęciach siadam do notatek, szperam w internecie, dokształcam się i odpowiadam sobie na pytania, które przyszły mi do łba podczas wykładów.

Czyli jestem kujonem. :) A właściwie – chyba znalazłam coś, co mnie kręci. I jednak trochę tęskniłam za tym studiowaniem. Ostatni raz podobnie się czułam na początku pierwszych studiów – ale nie byłam aż tak zdeterminowana jak teraz. Może to przez wiek…

Dzieci znoszą moje studia dzielnie, ale to dzięki temu, że są wtedy z babcią i nianią – obie znają od narodzin i świetnie się z nimi czują. Gdy wracam do domu, Kociopełek obsypuje mnie prezentami upolowanymi na spacerze. Kasztanami, kamykami, piórkami, liśćmi i …kwiatkami skradzionymi z parkowych kwietników. Cieszę się jak głupia. Uwielbiam dostawać od niego prezenty.

W ogóle mam wrażenie, że brakowało mi trochę tego czasu bez dzieci.

I nie że ktoś się nimi zajmie, żebym mogła odpocząć. Bo wtedy są obok i to trochę tak, jakbym się z nimi nie rozstawała. A na uczelni nie mam ich przy sobie i mogę skupić się na czymś zupełnie innym. Na sobie. Przez ostatnie 3 i pół roku praktycznie bez przerwy byłam z dziećmi. Tak, zdarzały się pojedyncze okresy bez dzieci. Raz pojechaliśmy na 10 dni sami do Grecji. Kilka razy też spędziłam sama weekend. Ale nigdy tak regularnie ich nie zostawiałam na całe dnie. Choć to trudne, bo przeciez za nimi tęsknię – to jednak czuję, że wychodzi mi to na zdrowie. Jakbym… wracała do siebie samej. Do tego, co MNIE kręci, co rozwija MNIE – nie jako matkę, tylko jako Matyldę. To jest coś, co przyda mi się już niedługo, gdy synowie będą nastolatkami i będą odkrywali świat w pojedynkę. I coś, co mnie uratuje, gdy już opuszczą dom. Bo to nie jest tak, że od momentu urodzenia dzieci one stają się moim światem. One nim są tylko na chwilę. Będę ich kochac zawsze i zawsze oddałabym za nich życie, ale muszę też umieć żyć tym życiem bez nich. Tylko z weekendowymi obiadami, z telefonem od czasu do czasu, żeby pogadac i wyciągnąć od nich, co słychać. Przez resztę czasu będę ze sobą. Będę miała Sebę, swoją pracę, swoich przyjaciół, rozrywki, podróże. A przynajmniej mam nadzieję, że to wszystko będę miała.

Bo jeśli sensem życia są dzieci, to po ich wyfrunięciu z gniazda zostaje straszna pustka.

Boję się jej.

Im więcej masz na głowie, tym więcej masz czasu.

To jest już ostatnia myśl na dziś. Ale po raz kolejny mi się ten paradoks potwierdza. Gdy miałam w moim życiu taki leniwy okres leżenia w łóżku, oglądania seriali i radosnego nic-nie-robienia, to jakoś nic nie mogłam zrobić w tym wolnym czasie. A odkąd urodziłam dzieciaki i nagle zabrakło mi czasu na wszystko i wszystkich innych – okazało się, że… nie przerwałam pracy, napisałam książkę, założyłam kanał na youtube i nowy profil na Facebooku (Zła Matka), który przebił popularnością pierwszy (Segritta). A teraz robię psychologię. :)