Matura czyli jak zniszczyć nastolatka.

Należę do pokolenia, które nie miało gimnazjum a liceum trwało 4 lata. I przygotowanie do matury zaczęło się już w pierwszej klasie. W dzień po rozpoczęciu roku szkolnego usiedliśmy w naszych nowych ławkach i czekaliśmy na przybycie naszej nowej wychowawczyni. Trzydzieści uśmiechniętych twarzy z podnieceniem wyczekiwało rozpoczęcia tego nowego etapu w naszym życiu. Dostaliśmy się w końcu do dobrego liceum, mamy wokół siebie mnóstwo nowych potencjalnych przyjaźni a do najbliższego egzaminu aż cztery lata. Każdy miał komplet podręczników, z namaszczeniem wybieranych zeszytów i nowe pióro wieczne. Trudno o większą motywację do nauki! I wtedy przyszła wychowawczyni. 

Żeby to było jasne: nie jesteście już w podstawówce. Tu naprawdę musicie się przyłożyć do przedmiotów. Koniec obijania się. Już za cztery lata zdajecie najważniejszy egzamin w waszym życiu. To bardzo mało czasu, więc dobrze wam radzę – zacznijcie się uczyć już teraz.

Motywacja wydała z siebie dziwny, gardłowy pomruk, zachwiała się i ze świstem zaczęła spadać w przepaść…

A.. i jeszcze jedno – kontynuowała wychowawczyni –  Tak jak mówiłam, to już nie podstawówka. Nie mówcie do mnie "proszę pani", tylko "pani profesor". Do innych nauczycieli też musicie tak mówić. Jasne?

Motywacja z hukiem gruchnęła o dno przepaści. Miała już nigdy się nie podnieść… 

Potem okazało się, że nauka w liceum niczym nie różni się od tej w podstawówce. Jedyną różnicę stanowią nauczyciele, którzy jakby wyżej noszą podbródki i co chwila przypominają nam o zbliżającej sie maturze. Aż dziw, że panie przedszkolanki nam o niej nie przypominały – przecież w przedszkolu matura też się zbliżała. I to tak samo jak w pierwszej klasie LO. 

Z roku na rok nasz lęk przed maturą stawał się silniejszy. Rosły mu rogi, ostrzyły się pazury a z kłów zaczęła ściekać ślina. Słabsze jednostki w naszej klasie zaczęły przechodzić załamania nerwowe. Nawet mnie dopadł stres – tyle że objawiał się nie wytężoną nauką – ale coraz to częstszym opuszczaniem lekcji. Na myśl, że miałam spędzić 45 minut w jednym pomieszczeniu z nauczycielem i trzydziestoma odrobionymi pracami domowymi, łapał mnie ból brzucha. Nawet przerwy straciły swój urok. Teoretycznie przerwa między lekcjami powinna być przerwą od nauki. Tymczasem wszyscy wykorzystywali ten czas na porównanie zadan domowych lub powtórzenie materiały do klasówki.

Wtedy też zaczęłam palić.  W sumie wybór był prosty – albo przeczekam przerwę, patrząc na bazgrających w zeszytach ćwiczeń kujonów – albo pójdę do kibelka, gdzie dziewczyny palą papierosy i gadają o swoim stresie przed lekcją. Tak czy owak musiałam myśleć o nauce – ale przynajmniej w tym drugim przypadku mogłam wejść w jakąś interakcję z drugim istnieniem ludzkim. 

W końcu nadeszła matura. Przed wejściem do sali egzaminacyjnej każdy oczywiście mówił, że nie zda. Zdali wszyscy. Na piątki, ewentualnie czwórki. Oceny jednak nie były w ogóle istotne, bo w moich czasach matura nie liczyła się przy przyjmowaniu na studia. Każda uczelnia miała swoje własne egzaminy i to do nich powinno się było naprawdę przygotować. Dlatego ja na naukę do matury przeznaczyłam dwa tygodnie, po dwie godziny dziennie. Przez dluższy czas i tak nie byłabym w stanie się skupić nad książką przy tak boleśnie pięknej wiośnie, jaką co roku serwuje nam maj. 

Teraz, z perspektywy czasu, mogę śmiało powiedzieć, że "matura" była dla nauczycieli tylko straszakiem, który miał nas zachęcić do nauki. Każdy dureń zdaje maturę. Co więcej – każdy późniejszy egzamin na studiach jest taką maturą. A tych egzaminów masz po kilka lub kilkanaście podczas każdej sesji. I uczysz się do nich wszystkich maksymalnie przez dwa tygodnie. 

Gdy dziś trafiam na tematy maturalne współczesnych licealistów, strasznie się cieszę, że urodziłam się te parę lat wcześniej. Moja matura miała przynajmniej  ten element wolnej amerykanki. Pisało się wypracowanie, odpowiadało na trzy pytania. Można było coś pokombinować, znalo się wymagania swoich nauczycieli a oni znali mnie.  Dziś ten cały proces jest strasznie sformalizowany. I to jeszcze nierzadko w sposób budzący mnóstwo wątpliwości. Np. na pisemnej maturze z polskiego jest taki wymóg:

 Napisz wypracowanie nie krótsze niż dwie strony (około 250 słów). 

Niedawno koleżanka, która właśnie przygotowuje się do matury, spytała się mnie, czy jeśli ona napisze wypracowanie na 250 słów, to zostanie jej to uznane. Bo ona pisze małymi literkami i 250 słów mieści jej się na jednej stronie. Odpowiedziałam, że nie wiem, ale z logicznego punktu widzenia wymóg jest prosty: conajmniej 2 strony. Informacja w nawiasie z definicji jest przecież tylko informacją pomocniczą. 

Matka rodzicielka ma inne zdanie. Według niej informacja jest klarowna,  dobrze sformułowana i oznacza, że wypracowanie powinno być na 250 słów – co zwykle przekłada się na dwie strony, ale ważniejsza jest liczba słów.  No cóż. Ja myślę, że powinno się napisać "nie krótsze niż 250 słów", ewentualnie w nawiasie dodając "(około 2 strony)".  A tymczasem informacja na arkuszu egzaminacyjnym podaje dwa różne wymogi do jednej jakości. I jak tu się połapać, co jest nadrzędne?

W ogóle co to jest za wymóg "dwie strony"? Malujemy obrazek czy piszemy? Miałam w swojej karierze szkolnej kilku polonistów, którzy przy zadawaniu wypracowania do domu stawiali właśnie wymóg objętościowy, który mi wydawał się strasznie głupi. No, ale ja zawsze miałam problem z rozwlekaniem się. Moje wypracowania miały półtorej strony, pisałam syntetycznie i nie każdemu się to podobało. Potem w recenzjach miałam opinię polonisty "temat wyczerpany, dobry styl, dobra kompozycja, ciekawe wnioski (etc.), ale za krótkie". No nigdy nie mogłam tego pojąć. To zajęcia z języka polskiego czy z lania wody? 

Jak widzicie, samo wspomnienie nauki w liceum mnie irytuje. To był najbardziej stresujący czas w moim życiu. Czas, do którego nigdy nie chciałabym wrócić. A matura jest takim ostatnim kopniakiem, jaki dostaje się przy wyjściu z tego upupiającego piekiełka. I tego życzę maturzystom – żeby podeszli do zbliżającej się matury jak do zbliżającego się końca użerania się z głupim systemem. Studia będą fajniejsze. A praca jeszcze lepsza. Niedługo będzie z górki :)