Mąż naciska, by jego rodzice odwiedzili cię po porodzie w szpitalu, a ty nie chcesz?

Ona urodziła, leży z dzieckiem w szpitalu, a on, jej partner, sprowadza do tego szpitala swoich rodziców. Scenariusz zupełnie spoko, o ile świeżo upieczona mama ma dobre relacje z teściami i zupełnie jej ta wizyta nie przeszkadza (albo wręcz z przyjemnością tych teściów przywita). Co jednak, jeśli ona sobie takiej wizyty nie życzy? Czy on – w końcu OJCIEC dziecka – nie ma prawa pokazać potomka rodzicom? Dlaczego niby tylko matka miałaby decydować, kto do niej przychodzi w szpitalu? A przecież zrośnięta praktycznie jest z tym małym ssakiem, więc nie da się oddzielić wizyty u dziecka od wizyty u matki.

Najczęściej młodą mamę w szpitalu odwiedza jej mama. I może dlatego niektórzy ojcowie tak protestują, gdy się nagle okazuje, że dzieje się tu taka jawna niesprawiedliwość. Bo jak to, ona swoją matkę może przyjąć, a mojej już sobie nie życzy?! Skandal!

Pozwólcie, drodzy ojcowie, że przedstawię Wam sytuację mamy po porodzie:

Po kilku miesiącach zgagi, spuchnięcia, kopniaków w organy wewnętrzne wreszcie nadchodzi upragniony poród. Porody różnie przebiegają, więc nie chcę tu nikogo straszyć i opisywać tę bolesną wersję wydarzeń, ale …z dużym prawdopodobieństwem możecie założyć, że ją jednak bolało i że jest wyczerpana jak po maratonie. Leży w szpitalnym łóżku, padnięta, spocona, potargana, ale zająć się sobą i odpocząć nie może, bo co chwilę musi dziecko do szczepienia/ważenia/badania/przewijania nosić, wstawać do niego nocą, żeby nakarmić, ekwilibrystykę uprawiać, żeby na wąskim, szpitalnym łóżku tego noworodka przy sobie mieć, ale nie przygnieść – i chować się przed położnymi, które każą odkładać dziecko do kuwety. Piersi jej pękają od nadmiaru mleka, przeciekają i bolą. Z krocza się leje krew, często też ma to krocze pęknięte i pozszywane. Krew będzie się jeszcze lała tygodniami. Może mieć problemy z nietrzymaniem moczu. W pierwszych dobach to po prostu się z niej leje. Macica się obkurcza, więc też boli. W ogóle dla uproszczenia wbijcie sobie do głowy, że wszystko ją boli, bo przez 9 miesięcy robiła człowieka z dwóch komórek, a teraz tego człowieka urodziła i zaraz przez kolejny rok będzie go karmić własną piersią.

I teraz do tej kobiety, zmęczonej, pozszywanej, obolałej, z piersiami na wierzchu i z pieluchą w majtkach – chcesz przyprowadzić gości, których ona nie chce widzieć. No weź ty, człowieku, weź rozbieg przed jakąś ścianą i pierdolinij się porządnie w łeb.

Mam ambiwalentny stosunek do takich dwóch wyrażeń związanych z rodzicielstwem. Do jesteśmy w ciąży i do rodzimy.

Bo z jednej strony bardzo mi się podoba, że ojcowie wreszcie zaczynają się czuć współodpowiedzialni za płodzenie dzieci i nie uważają już, że ciąża czy poród to wyłącznie kobieca sprawa, oni tylko dali materiał genetyczny, wykorzystali nas, wietrzne istoty jako inkubatory na ich potomków, po czym pozwolą nam wykonać swój płciowy obowiązek i wychować te dzieci do jakiegoś 7 roku życia, kiedy to oni, dumni ojcowie sukcesu, przejmą pałeczkę i nauczą swoje potomstwo trudnej sztuki przetrwania w naszym okrutnym świecie.

…Czyli że wreszcie współuczestniczą w rozmnażaniu od samego początku, bez przerwy na ciążę i pierwsze lata życia dziecka. To jest fajne. Fajne jest to, że pomagają partnerkom w ciąży, porodzie i karmieniu piersią (bo w tych kwestiach trudno mówić o sprawiedliwym podziale obowiązków i tylko „pomaganie” wchodzi w grę). Fajne jest też to, że czasem nawet psychosomatycznie zaczynają współodczuwać pewne procesy, które się w nas, kobietach dzieją. Np. też mają zachcianki ciążowe, są nadwrażliwi emocjonalnie lub odczuwają zgagę w trzecim trymestrze. Serio, to może być zabawne, ale też świadczy o tym, że facet empatyzuje z kobietą i dopóki nie każe jej nagle masować tego krzyża na szkole rodzenia, to wszystko jest spoko. 

Ale z drugiej strony…
No kurczę, nie „jesteśmy” w ciąży, bo to nie jego ciało się tak strasznie zmienia, nie on ma trądzik, wymioty, żylaki, opuchliznę i nie jego obcy kopie w nerki co noc. Nie on ma zakaz picia alkoholu, palenia fajek i jedzenia surowego łososia. Nie on dostaje zadyszki od wejścia po schodkach na pierwsze piętro, nie jemu obcy człowiek co miesiąc zagląda w krocze i nie jego co miesiąc kłują na czczo, żeby sprawdzić, czy na pewno jest wystarczająco dobrym pojemnikiem na dziecko.
Nie „rodzimy”, bo to nie on czuje, jakby go zaraz miało rozerwać od środka, nie on jest podpięty pod te maszyny, które robią ping, nie z niego potem się leje jak z dziurawego garnka i nie jemu rosną dwa bolesne balony w miejscu cycków.

I dlatego niezmiernie mnie śmieszy (to w sumie eufemizm), gdy słyszę, jak jakiś facet naciska na swoją ciężarną partnerkę, że na sali porodowej mają być też JEGO rodzice. Albo że w szpitalu dzień po porodzie on ma prawo do matki i noworodka swoich gości przyprowadzać, bo to przecież w połowie też JEGO dziecko.

Mam dla takich panów jedną, prostą odpowiedź:

Ależ oczywiście, kochanie.

Jak kolejne dziecko TY będziesz nosił pod sercem 9 miesięcy, TY je będziesz potem wypychał przez własną waginę, pękając przy tym, a potem TY będziesz leżał obolały, zmęczony i poraniony, starając się jednocześnie zregenerować i wykarmić dziecko – to będziesz mógł na poród, do szpitala i na połóg do domu zaprosić całą swoją klasę z podstawówki, wszystkich kolegów z pracy i nawet zrobić z tego relację live na instastories.

Nie będę z tym miała żadnego problemu, kochanie.

Nawet ci herbatę podam, masaż zrobię i puszczę ulubiony film.

Bo człowiek w połogu powinien być wachlowany i sam decyduje o tym, kogo, kiedy i w jaki sposób chce widzieć. A jak ci się to nie podoba, to bardzo mi z tego powodu wszystko jedno.

PS. Ta sama zasada dotyczy nie tylko pobytu w szpitalu, ale całego połogu, czyli 6 tygodni po porodzie. Tu znajdziesz zasady połogowego savoir-vivru. Jest ich tylko 5. Zapamiętasz :)