Kocham moje dziecko jak stąd do końca wszechświata. To jest wściekła, bezgraniczna, wspaniała miłość, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam i która sprawiła, że moje własne życie przestało już mieć takie wielkie znaczenie, jakie miało kiedyś. Teraz najważniejsze jest ono – dziecko – jego szczęście, zdrowie i każda chwila, którą razem spędzamy. Za tą miłością idzie jedna, ale spora wada: nagle pojęłam, co to strach. Boję się, że wybuchnie wojna, boję się o każdą chorobę lub wypadek. W myślach przeżywam wszystkie potencjalne zagrożenia i tworzę scenariusze uniknięcia ich lub radzenia sobie z ich skutkami. Dwa dni temu nie spałam pół nocy, bo kombinowałam, co zrobię, jeśli nagle napadnie nas jakieś obce mocarstwo. Czy mam wystarczająco dużo benzyny w samochodzie. Co zabrać w pierwszej kolejności, jak poradzić sobie na granicach, jak obronić przed agresorami moją rodzinę. Kiedyś nie byłam taka wrażliwa, ale odkąd zostałam matką, naprawdę się boję.
Poza tym jednak moja miłość do dziecka ma same plusy. Szczerze mówiąc, opieka nad noworodkiem i potem niemowlęciem to jest przecież ciężka praca. Nieprzespane noce, poranione piersi, przewijanie kup, ciągłe bycie w gotowości, przewidywanie zagrożeń – to wszystko w normalnych warunkach, bez miłości, byłoby cholernie ciężkie i najprawdopodobniej nie wytrzymałaby tego zbyt długo, bo jestem wygodna i leniwa w dodatku. ;) Ale wytrzymałam i wytrzymuję, i to z uśmiechem na ustach i w pełnym szczęściu. Dlaczego? Bo kocham. Pokochałam od pierwszego krzyku Kociopełka na sali operacyjnej, gdy przyszedł na świat. I wiem, że pomogły mi w tym narkotyki, które matka natura podała mi w dużej dawce, nie dając właściwie wyboru. Zastrzyk w żyły, pooof, kocham.
Kocham, więc nie śpię i jakoś nie czuję się zmęczona. Kocham, więc przewinę najgorszą kupę i będę się śmiać jak głupia z min, które wtedy strzela moje dziecko. Kocham, więc nawet przy najgorszych kaprysach i upierdliwych zachowaniach mojego dziecka nie wpada mi nigdy do głowy, że mogłabym na niego nakrzyczeć lub uderzyć. Dzięki miłości jestem dobrą matką. Ale …co by było, gdybym nie kochała?
Trafiam czasem na artykuły w gazetach o matkach, które zostawiły swoją rodzinę i pojechały – na przykład za nową pracą lub miłością. Czytam o kobietach, które od razu zdecydowały się na oddanie dziecka do adopcji. W tym drugim przypadku to nawet często nie z braku miłości – ale właśnie z miłości. Z chęci zapewnienia dziecku lepszego życia. Czytam, jak te niekochające opisują swoją relację z dzieckiem. Że już w ciąży się bały, że nie będą kochać, ale liczyły, że to się zmieni po porodzie. Nie zmieniło się. Jak opiekowały się swoimi noworodkami, jak starały się nie dać po sobie odczuć braku uczuć, jak czuły przy tym ogromny wyrzut sumienia, ale nie ważne, jak się starały, ta miłość nie przychodziła. W końcu niektóre decydują się na ten krok, który dla mnie i dla zdecydowanej większości matek kochających byłby nie do pomyślenia – zostawiły swoje dziecko pod opieką taty lub dziadków.
A potem czytam komentarze i te wiadra hejtu wylane na bohaterki artykułów.
Myślę, że wiele z nas – matek, które kochają – nie zdają sobie sprawy, o ile łatwiej jest być mamą, jeśli się kocha. I że ta miłość to wcale nie wynik naszych starań, priorytetów i „bycia dobrym człowiekiem”. To jest dar. To jest chemia. To jest przywilej, który dostajemy i który nam wszystko ułatwia. Nie mamy prawa oceniać tych, którzy tego daru nie dostali. Możemy oczywiście piętnować pewne zachowania, brak należytej opieki, agresję, decyzję o posiadaniu kolejnego dziecka, jeśli ktoś nie radzi sobie z pierwszym. Ale brak miłości to nie wybór. To przekleństwo.