Co mnie uszczęśliwia

Wtorki spędzam u mamy na Żoliborzu. Przyjeżdżamy z Kociopełkiem, mama zabiera go na spacer, a ja rozwiązuję krzyżówki w ogrodzie. Śpię w moim starym pokoju, w którym zostawiłam masę niepotrzebnych rzeczy – z którymi jednak trudno mi się definitywnie rozstać. Na pewno to znacie… Trochę się tam zmieniło. Mama wzniosła wszystkie rośliny, które nie mieszczą się w innych pokojach, na podłodze stoją jakieś kartony, wymieniłam też stare, wyleżane łóżko na nowy materac. Leży tak po prostu na podłodze, żebym mogła bezpiecznie spać z dzieckiem i nie martwić się, że rano gruchnie o podłogę. W szufladach jednak wszystko jest tak, jak to zostawiłam. Stare zdjęcia, negatywy, analogowe aparaty fotograficzne i komórki, które miały maleńki, czarno – biały wyświetlacz. Różne skarby z wakacji, muszelki, wisiorki, zestawy jednorazowych kosmetyków z pierwszych wyjazdów hotelowych, stary paszport, notesy z zapisanymi pierwszymi kartkami i odłożone na później. Dziś wzięłam prysznic, korzystając z tego, że Kociopełek zasnął, i ubierając się, otworzyłam szufladę, gdzie kiedyś trzymałam perfumy. Wybrałam pierwsze z brzegu. Kulista, szklana, złotawa buteleczka perfum, które dostałam od mojego tangowego partnera kilka lat temu, gdy jeszcze regularnie tańczyłam. Wtarłam sobie ten zapach w szyję i poczułam tamte emocje.

Kriz powiedział mi kiedyś, że ludzie, którzy tańczą tango, są bardzo smutni – i miał rację. Nie wiem, czy to ta muzyka, ale faktycznie jest w tangu i w jego miłośnikach taka nuta smutku. W niektórych drobna, w innych to nie nutka, tylko taki ryczący akord “niech mi ktoś powie, że wszystko będzie dobrze!”. Tułają się po kursach i milongach, podpierają ściany, czasem nie chcą wychodzić, bo w domu nic na nich nie czeka. Dla mnie też ten okres nie był zbyt szczęśliwy. Najpierw smutek, jakieś rozczarowanie dorosłością, zawaleniem się niektórych marzeń w starciu z rzeczywistością, potem dół i w końcu depresja. Nie jakaś mocna, mogłam w końcu wychodzić z domu i nie próbowałam ze sobą skończyć, ale jednak była. Ze wszystkich jej symptomów najlepiej pamiętam poranki. Ten moment, gdy otwierałam oczy wciąż zapuchnięte od płaczu wieczorem – i znów chciało mi się płakać. Gdy nie chciałam się budzić, ale nie mogłam też już spać. I tak dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc. Nienawidziłam poranków. Oczywiście to nie jest tak, że depresja zaczęła się, gdy poszłam na tango. Raczej odwrotnie. Było mi źle, więc odnalazłam się w tańcu, który cały jest jedną wielką tęsknotą. Dziś pewnie inaczej bym to odebrała, może to było tylko moje wrażenie, nie wiem…

W każdym razie teraz siedzę na werandzie na Żoliborzu, jest ciepłe, majowe popołudnie, pada deszcz, ale jestem pod dachem, więc słyszę tylko dudnienie deszczowych kropel. Otacza mnie zapach bzu. To jeden z moich ulubionych kwiatów i jeden z ulubionych miesięcy. Rozwiązuję krzyżówki, co zawsze wydawało mi się dość emeryckiem zajęciem, ale teraz daje mi tyle radości! Wczoraj przeglądałam atlas drzew i wybierałam drzewa, które będziemy w tym roku sadzić na działce. Kupiliśmy hektar na zadupiu, przy lesie i projektowanie domu oraz sadu jest jednym z moich ulubionych zajęć. Poza tym rzeczone krzyżówki, pisanie książki, sprawdzanie numerów totka (tak, za każdym razem mam nadzieję, że wygram milijony (sic! nie żadne miliony. MILIJONY)), szukanie pięknych kadrów do instagrama i plotkowanie z mamą o sąsiadach na Żoliborzu: ten kupił dom za dwa miliony, ten głupio zaprojektował okna na skwer, ten ciągle sprawy sądowe komuś wytacza. Spacery po Nowym Świecie w dziurawych dżinsach, po HaagenDazsy i z powrotem, za rękę, ciągle gadając, wspólne oglądanie seriali wieczorem, no i budzenie się przy Sebie i Kociopełku, bo dziś te poranki stanowią jedną z moich ulubionych pór dnia. Jestem szczęśliwa. Tak kurewsko szczęśliwa, że naprawdę nigdy w życiu, nawet w dzieciństwie, taka nie byłam.

Z depresji wyszłam na wiele sposobów jednocześnie, po części celowo, po części przypadkiem. Nie wiem, co było decydujące, ale na pewno ogromną rolę odegrał Sebastian i nowy, szczęśliwy, stabilny związek, w jakim właśnie jestem. Pomogła też terapia. Depresja jest chorobą, która lubi wracać, więc wiem, że może jeszcze kiedyś ją poczuję i nie będzie mi się chciało żyć. Teraz chroni mnie przed nią brak czasu i hormony związane z karmieniem piersią. Jestem odporna. Ale nie będę wiecznie odporna. Dlatego staram się chwytać w słoik te wszystkie wspaniałe emocje, które teraz czuję – żeby kiedyś móc się nimi nawdychać w gorszych czasach. Zapisuję sobie, między innymi tutaj (ale też na Instagramie, który się do tego świetnie nadaje :)) wszystko to, co mnie uszczęśliwia.

Hej, Ty, człowieku. Człowiek nie ma obowiązku być wiecznie radosnym i uśmiechniętym. Możesz być smutny. Możesz mieć doła. Możesz mieć depresję. I możesz o tym mówić. To nic złego i nic niespotykanego. To się leczy i z tego się wychodzi. Jeśli ja mogłam chorować, to wierz mi, może każdy :)