Naćpana oksytocyną

Breaking news – urodził się pierwszy piękny noworodek na Świecie! Live-streamingu nie było, ale za to postanowiłam Wam opisać moje porodowe doświadczenia, bo czymś takim naprawdę trudno się nie podzielić.

Najpierw trochę takiego filozoficznego pierdololo, które możecie spokojnie ominąć, jeśli interesują Was tylko konkrety :)

Jesteśmy rozpieszczeni przez własną kulturę i postęp technologiczny. Gdy tylko złapiemy przeziębienie, idziemy po leki do apteki. Gdy jesteśmy głodni, zamawiamy pizzę lub idziemy do najbliższego sklepu po składniki na obiad. Nawet będąc fanami mięsnych potraw, nie musimy na nic polować ani niczego własnoręcznie zabijać. Nie musimy mierzyć się z brakiem wody, ciepła czy nawet z nieczystościami, bo każdy ma w domu kran z bieżącą wodą, kaloryfer, toaletę i pralkę. Nie musimy już łazić do lasu na dwójeczkę, prać ubrań w przeręblu i martwić się, czy nie umrzemy z zimna, gdy zgaśnie ogień. Mamy w związku z tym tak wiele wolnego czasu, że możemy poświęcić go np. sztuce, uprawianiu sportu dla przyjemności lub graniu w gry komputerowe, martwiąc się nie o przetrwanie, ale o to, czy stać nas będzie na wymarzone wakacje. Właściwie wszystkie nasze problemy są już tak abstrakcyjne dla człowieka pierwotnego, że nie trzeba sięgać po hasło „internet” lub „social media”, żeby takiego dzikiego, pierwotnego homo sapiens zadziwić. Wystarczy „bidet” lub „aspiryna”. Dziwa nad dziwy.

Jest jednak coś, co właściwie nie zmieniło się od dawna pomimo różnych udogodnień, które zaserwowała nam współczesna medycyna. Tym czymś jest ciąża, poród i połóg, czyli czas, kiedy kobieta, chcąc nie chcąc, cofa się do czasów pierwotnych ludzi i tak samo jak tamte kobiety przechodzi przez cały proces tworzenia człowieka. Panowie, uwierzcie mi, tego nie da się podrobić.

Oczywiście, mamy dużo łatwiej niż kiedyś. Przede wszystkim już tak często nie umieramy przy porodzie. Właściwie rzadko to się zdarza. Masa leków, kosmetyków i urządzeń przychodzi nam też z pomocą, gdy pojawiają się problemy. Ale mimo wszystko nie znaleziono jeszcze lepszego i zdrowszego porodu niż naturalny oraz lepszego i zdrowszego karmienia niż cyckiem. A podczas ciąży musimy zrezygnować z genialnego odkrycia Fleminga i na przeziębienie pijemy herbatkę z sokiem malinowym lub jemy kanapki z czosnkiem. Dla wielu kobiet to pierwszy moment w życiu, gdy nie biorą antybiotyku, który przecież lekarze tak lekką ręką wypisują jako panaceum na każdą chorobę.

Pamiętam, gdy pytałam mojej lekarz prowadzącej ciążę o sposób na mdłości w pierwszym trymestrze. Radziła częste, ale małe posiłki. Puchnące nogi? Trzymać w górze. Ból gardła? Pić mleko z miodem. Moja i tak obniżona odporność w trakcie ciąży nie została wsparta właściwie żadnym lekiem, nie licząc suplementów w postaci witamin i minerałów. Nie mogła być. To by zaszkodziło dziecku.

A jednak mój organizm dostawał i dostaje kosmiczne dawki różnych silnych substancji, które sam sobie serwuje. To one powodują wahania nastrojów w ciąży, różne zachcianki, obniżoną odporność organizmu i przygotowanie ciała do porodu. To one też są odpowiedzialne za to, że karmię małego za pomocą cycków, które wcześniej były tylko ozdobą. To one sprawiają, że potrafię się rozpłakać, bo… on jest taki zajebisty! Żadne narkotyki z czarnego rynku mi tego nie dadzą. Najsilniejsze dragi to te, które mam już w sobie jako matka. I choć to generalnie niefajne – być w ciąży, rodzić i znosić te wszystkie minusy związane z macierzyństwem – to jednak możecie nam, panowie, pozazdrościć tego prymitywnego, intensywnego doświadczenia, którego nigdy nie przeżyjecie, bo matka natura nie dała Wam macicy.

No, a teraz obiecane konkrety, czyli historia mojego porodu, którą możesz spokojnie ominąć, jeśli nie chcesz czytać o szczegółach takich okropności jak poród… Fuj przecież.

Przez całą ciążę nastawiona byłam na poród naturalny, i to taki bez znieczulenia, bo często przedłuża ono akcję porodową i niepotrzebnie komplikuje poród. Z wielu względów jest to najzdrowsze – zarówno dla matki jak i dla dziecka – rozwiązanie, choć oczywiście nie mam żadnych uwag do kobiet, które decydują się na cesarskie cięcie z lęku przed bólem. Samopoczucie matki jest moim zdaniem najważniejsze, więc jeśli ma umierać ze strachu i się stresować coraz bardziej w ciąży, to już niech lepiej sobie zrobi płatną cesarkę. Albo niech się zgłosi do specjalistów, którzy jej wytłumaczą, że nie taki diabeł straszny w przypadku porodu siłami natury, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, z położną lub doulą, odpowiednim przygotowaniem i zastępem lekarzy, którzy w razie czego użyją tego skalpela – a cesarka wcale taka najprzyjemniejsza nie jest, no i dochodzenie do siebie po niej trwa duuuużo dłużej niż po naturalnym porodzie.

Moje nastawienie na poród naturalny jednak nic nie dało, bo się Conan w brzuchu nie obrócił i do ostatniego momentu uparcie siedział głową w górze. To niestety oznaczało obowiązkowe cesarskie cięcie, które mi wyznaczono na 20 kwietnia.

Czas mijał a moje ciało w żaden sposób nie dawało znać, że szykuje się na poród. Mama tłumaczyła, że jej na jakiś czas przed porodem „brzuch opadł”, obniżając się i trochę zmniejszając dolegliwości związane ze zgagą, za to powodując mocniejsze parcie na pęcherz. Są jeszcze skurcze przepowiadające nawet na kilka tygodni przed porodem i masa małych sygnałów, że zaraz czas na dziecko. A u mnie nic. Brzuch w górze, szyjka macicy twarda i nie skracająca się, żadnych skurczy, a zaraz termin cesarki…

Pewnie myślicie, że to przecież nieistotne, czy mi się naturalny poród zbliżał, skoro i tak mieli mnie ciąć, ale mój instynkt był tu nieugięty. Coś mi mówiło, że pomimo że dziecko wyjmą mi z brzucha lekarze, to moje ciało (no i samo dziecko) powinno być gotowe do porodu, w jakiś sposób „dojrzałe do tego”, gotowe. Dlatego tak bardzo mi zależało, żeby to jednak natura zdecydowała o terminie przyjścia na świat Conana a nie wolny termin na sali operacyjnej. Żałowałam, że wcześniej nie ustaliłam tego z moją lekarką. Jeszcze w sobotę wieczorem, w przeddzień jechania do szpitala, dzwoniłam do Moniki z Fundacji Rodzić Po Ludzku, żeby się jej poradzić, co robić w takiej sytuacji. Kazała zaufać instynktowi i spróbować przełożyć z lekarzem termin operacji. Z takim nastawieniem położyłam się spać: „jutro zadzwonię do mojej lekarki i spróbuję wszystko przełożyć”.

Nie minęły dwie godziny od rozmowy z Moniką, gdy zaczęły się skurcze. Może to dlatego, że posłuchałam innej jej rady i trochę potańczyłam, poruszałam biodrami tego wieczora, próbując przyspieszyć akcję. A może tak po prostu miało być, niezależnie od wszystkiego. Tak więc zaczęły się skurcze i o 3 rano byliśmy już w szpitalu, a położne mówiły, że gdyby nie to położenie pośladkowe dziecka, to mogłabym już spokojnie zacząć rodzić. Miałam, jak to określały „piękne skurcze”, które z pięknem miały jednak niewiele wspólnego. Bolało strasznie, i to tak co chwila, co minutę, trzymając mocno… a ja musiałam swoje odczekać, bo tuż po mnie do szpitala przyjechała dziewczyna z zagrożonym porodem i ją pierwszą wzięli na salę operacyjną. Na szczęście wszystko poszło sprawnie i dość szybko. Conan urodził się niedługo później.

Najbardziej bałam się dwóch rzeczy: że mnie będą cewnikować na żywca, przed znieczuleniem, oraz że po cesarskim cięciu nie dostanę dziecka do kontaktu Skóra do Skóry. Niesłusznie. Tu nie było żadnego problemu. Najbardziej nieprzyjemne było ukłucie przy znieczuleniu podpajeczynówkowym (w kręgosłup. okropne, choć chyba bardziej psychicznie niż fizycznie, na szczęście ból trwa tylko ułamek sekundy), po którym zdrętwiałam od pasa w dół. Położono mnie na stole operacyjnym, podłączono pod tę całą aparaturę, włącznie z maszyną, która robi „piiip”, ocewnikowano, założono parawan nad brzuchem, żebym nie widziała, co mi tam robią. Jedna ręka na ciśnieniomierzu. Druga ręka wyciągnięta z wenflonem, na paszczy maska z czymś uspokajającym, bo trzęsłam się ze strachu jak osika.

Pamiętam, że spytano mnie, jak się będzie syn nazywał, i zanim powiedziałam wszystkim jego prawdziwe imię, wypaliłam: „Conan”. Cisza, która zapadła po tym i te znaczące spojrzenia na siebie znad masek chirurgicznych – bezcenne :) Potem rozmawiałam z chirurgami, dla relaksu. Opowiedziałam im między innymi dowcip o śmierci papieża*, bo jakoś tak zeszło na tematy religijne. Nie czułam bólu, ale cały czas czułam dotyk, szarpanie, przecinanie. Wiem, że to brzmi strasznie i tak, to prawda, było bardzo nieprzyjemne, ale dziewczyny, które to czeka, zapewniam, że nie ma nawet śladu bólu.

A potem, nagle, usłyszałam płacz dziecka.

– To on? – spytałam
– No chyba nie ma tu żadnego innego dziecka – odparł jeden z lekarzy.

I nagle zaczęłam płakać. Szlochać wręcz. Z oczu poleciały wodospady łez, bo to był ten moment, gdy jakiś dziwny „obcy” w moim brzuchu (który się rozpychał, kopał w nerki i był generalnie kripi) stał się nagle najcudowniejszą istotą na świecie, którą czułam potrzebę chronić za wszelką ceną, przed wszystkim, zawsze. Zakochałam się od tego pierwszego dźwięku.

Ponieważ ręce miałam unieruchomione, przyłożono mi syna do policzka, a ja zaczęłam całować jego zapłakaną twarz własną zapłakaną twarzą.

Potem była jakaś dziwna czarna dziura w pamięci. Wiem, że się trzęsłam strasznie, że było mi zimno, że zawieziono mnie do sali pooperacyjnej a Conana dano na chwilę Sebastianowi do potrzymania. Dowiedziałam się od niego potem, że gdy mnie wieziono na łóżku, machał mi, a ja mu odmachałam, ale kompletnie tego nie pamiętam. Był zły, że nie pozwolono mu być przy nas podczas operacji. Przy planowanych cesarkach można, przy takich nagłych, ponoć, nie. A przynajmniej nie zawsze. Szkoda, bo wiele bym dała, żeby go mieć w tamtym momencie, potrzymać za rękę, popatrzeć na niego podczas zabiegu.

Na sali pooperacyjnej miałam przedziwne, nieprzyjemne uczucie unieruchomienia związane z ciągłym brakiem czucia w dolnej części ciała. Nie mogłam ruszać nogami, byłam zmarznięta, obolała i jeszcze otumaniona po operacji. Ale dano mi już Conana, którego mogłam niezdarnie przytrzymywać rękami przy piersiach do karmienia. Mieliśmy wiele szczęścia, bo zarówno ja nie miałam żadnego problemu z mlekiem – jak i on z odruchem ssania. Bez problemu się najadł, potem spał mi przy piersi, spokojnie, przez ponad 2 godziny. Położna, która się nami w tym czasie opiekowała, była też doradcą laktacyjnym, więc bardzo pomagała nam prawidłowo przystawiać niemowlaka do ssania. Późniejsze doświadczenia w tej kwestii niestety nie były tak dobre jak podczas tych pierwszych kilkunastu godzin na sali pooperacyjnej (przetrzymano nas tam trochę dłużej ze względu na brak miejsc na położniczym).

No właśnie. Potem to już było głównie dochodzenie do siebie, łykanie środków przeciwbólowych, próby wstawania, umycia się, pierwsze spacery. A dziecko uczyło się nowego rytmu dobowego, który polega głównie na spaniu i jedzeniu naprzemiennie.

Pomimo że Żelazna uchodzi na najlepszy szpital położniczy i generalnie pracują tam fantastyczni lekarze i położne, zdarzały się też małe wpadki, a raczej zwykłe problemy, które dla świeżo upieczonych mam mogą stanowić poważne przeszkody w uczeniu się nowej roli w życiu. Bo to jest taki moment, gdy kobieta pamięta wszystko i wszystko bierze do siebie. Jest wrażliwa, roztrzęsiona, pod wpływem leków, lęku, hormonów i szoku wynikającego z nowej roli. Uwierzcie mi, drogie panie położne i lekarze – wszystko się wtedy bierze do siebie, wszystko może zranić, przestraszyć i wprowadzić w błąd.

Przede wszystkim – co położna to inna szkoła. Na temat właściwie wszystkiego. Moja pierwsza położna kazała mi nie głaskać dziecka po głowie podczas przystawiania do piersi, żeby jedynym dotykiem na głowie był ten u ust dziecka – to stymuluje odruch ssania i nie rozprasza. Następnego dnia inna położna (też doradca laktacyjny!) tłumaczyła dziewczynie w mojej sali, żeby swoją córeczkę głaskała po głowie i ciągle stymulowała podczas przystawiania, bo tylko dzięki temu dziecko będzie miało odruch ssania. To nie wszystko. Na badaniach słuchu położna, żeby uspokoić Conana, podała mu do ust odrobinę glukozy i wsadziła mu tam paluszek u rączki, żeby go ssał i „dał mamie trochę spokoju”. Druga położna, która poprowadziła mnie z małym z powrotem na oddział, na widok małego ssącego palec, wyjęła mu go szybko z ust ze słowami „oj! Nie nabieraj złych nawyków!”. Innym razem położna kazała ubrać Conana w dwie warstwy ubranek, w dość ciepłym pokoju. Spytałam, czy nie będzie mu za gorąco. „Ależ skąd!” obruszyła się. Dwa dni później inna położna weszła do nas i zobaczyła Conana w jego ubrankach. „Matko, co on taki opatulony! Przecież tu jest gorąco!”.

Wszystkie położne natomiast były zgodne co to tego, że Conan dobrze ssie i dobrze jest przystawiany do piersi – co obala teorię, że prawidłowo ssące dzieci nie ranią brodawek sutkowych. Ranią. A raczej mogą ranić i niestety ja mam tego pecha, że karmienie mnie boli, zwłaszcza na początku ssania. Potem ponoć robi się łatwiej, więc poczekam cierpliwie kilka dni, może przejdzie.

Nie podobało mi się podejście kilku położnych do pacjentek, które miały z czymś problem. Każda uznawała swoją teorię za jedyną właściwą, nie dopuszczały do głosu matek, negowały ich wrażenia, zbywały wątpliwości. Pojawiały się teksty, takie jak poniższa rozmowa:

– jak mam małą przystawiać?
– No tak, jak pokazuję. Ale musi się pani sama nauczyć. Przecież nie zabierze mnie pani do domu. – powiedziane dość suchym tonem.

No nie zabierze. Dlatego pyta. Albo:

– Niech go pani przystawi do piersi, jest głodny!
– Ale jadł 15 minut temu, dość długo, a teraz płacze, wydaje mi się, z innego powodu… Nie wiem, z jakiego…
– No jak może pani tak mu dawać płakać! Nie żal pani dziecka? Przecież głodny!

Tak, na pewno ona celowo odmawia własnemu dziecku pokarmu. Mhm. Żeby męczyć noworodka, na którego płacz jest zupełnie nieczuła.

Nie podobało mi się też budzenie nas co 3 godziny, bo co tyle dzieci muszą jeść, co by się nie działo.. I kończyło się to tym, że noworodek, który właśnie zasnął po kilku godzinach płakania i jedzenia, znowu był budzony, bo „już trzecia w nocy” i trzeba wejść, zrobić raban i zmusić nas do karmienia.

Generalnie jednak szpital jest bardzo pozytywnie, fajnie nastawiony do rodzących i naprawdę polecam Wam Żelazną.

A teraz krótka refleksja o Złej Matce, która gdzieś popełniła błąd.

Miało być tak cudownie. Miałam być Złą Matką, nieczułą jędzą, która żartuje z oddania dziecka do Okna Życia, gdy ono nabroi, prowadzi małego na szczepienia, daje mu obowiązki domowe, mówi „nie” i lajkuje fanpage „rodzicielstwo dalekości”. I w sumie będę Złą Matką (zapraszam wszystkie złe matki na fanpage :>).

Ale co do jednego się pomyliłam. Nie sądziłam, że tak cholernie, wściekle, od razu, beznadziejnie, doszczętnie i dziko się zakocham w moim dziecku. Myślałam, że to przyjdzie z czasem. A przyszło w momencie, gdy go po raz pierwszy usłyszałam. Myślałam, że nie da się kochać mocniej niż kochałam do tej pory. A można kochać mocniej. I siedzę tu z nim w domu jak wariatka, wybierając patrzenie się na niego ponad każdą inną rozrywkę. Płaczę, „bo jest taki piękny” i „bo świat jest taki zły” i „bo co to będzie, jak zachoruje albo coś mu się stanie”.  No trzepnęło mnie. Jestem naćpana oksytocyną i przeraźliwie kocham moje dziecko. Muszę mieć ich więcej, może wtedy nie będę się tak o niego bała… ;)

* Dowcip z sali porodowej brzmiał tak:
Umiera papież i idzie do nieba. Otwiera mu święty Piotr.
– Kim jesteś?
– To ja, papież.
– Kto?
– Papież. Głowa kościoła katolickiego!
– Przykro mi, nie znam takiej funkcji… Ale poczekaj, dobry człowieku, spytam szefa.
Idzie święty Piotr do Boga i pyta:
– Panie, jest tu mężczyzna, który mówi, że jest papieżem, głową kościoła katolickiego. Wiesz coś o tym?
– Nie… – Bóg się zamyślił – ale wyślij tam Jezusa, on się zna na takich typach.
Jezus poszedł pod bramę, pogadał z papieżem kilka minut i w końcu rozbawiony wrócił do ojca.
– Ojcze, pamiętasz to kółko rybackie, które założyłem 2000 lat temu? Oni wciąż działają!

PS. Wciąż uważam, że praca kierownika produkcji jest dużo bardziej męcząca niż bycie matką i opieka nad noworodkiem. Tu się bardziej wysypiam, mam dużo więcej czasu dla siebie, w ogóle „mam czas”. Tam się nie ma czasu na nic. Tak że ten…