Oglądam Tap Madl. Tak. Nie wstydzę się tego. :) Nie tylko dlatego, że bierze w tym udział Karolina Gilon, której gorąco kibicuję (dajesz, Gilon! <3), ale też dlatego, że ogólnie lubię patrzeć na ładnych ludzi pozujących do ładnych zdjęć. Pamiętam dobrze moment, gdy z pierwszej wyselekcjonowanej grupy miała odpaść pierwsza osoba i jury wybierało spośród dwóch dziewcząt, które w tym odcinku wypadły najsłabiej. Uroda to rzecz względna, zresztą nie znam się na tap madlkach, ale moim zdaniem jedna była zdecydowanie ładniejsza od drugiej. Ale to ta druga miała wyrazisty charakter. Niezbyt ciekawy, tak na marginesie… To była dziewczyna, która często mówiła źle o konkurentkach, pyskowała jury, zadzierała nosa i właściwie w każdym odcinku wplątywała się w jakieś konflikty. Była pyskata.
Zgadnijcie, kto odpadł. Nie musiałam nawet czekać na werdykt, bo doskonale wiedziałam, że reżyser programu nie może sobie pozwolić na to, by wyeliminować z niego czarny charakter, bo to właśnie czarne charaktery budują emocje. Gdyby nie ta dziewczyna, reszta uczestników byłaby mdłą mieszanką ładnych ludzi, którzy się lubią (bleee), nie kłócą się (fuuuj), nie podkładają nikomu świń (zieeew…). Pyskata została. Bo w programie Tap Madl nie chodzi o to, by wybrać Top Modelkę. Chodzi o to, żeby zrobić program, który się będzie oglądał i dzięki temu zarabiał na siebie i swoich twórców.
O to samo chodzi we wszystkich Idolach, Voice of Poland, Małych Gigantach, Oni tańczą dla mnie, Jak oni robią loda – ale nie tylko. Na emocjach jadą też Pamiętniki z wakacji, Trudne sprawy, te wszystkie programy o chirurgach plastycznych, Uwaga TVN, Kuchenne rewolucje, kurna… prawie KAŻDY program telewizyjny ma na celu nie przekazywanie wiedzy, nie kształtowanie opinii, tylko kupowanie emocjami uwagi widza. Te emocje to wzruszenie, smutek, złość. Widz lubi patrzeć na ludzkie dramaty, obserwować innych ludzi, którzy się kłócą, walczą o zwycięstwo, poniżają się, boją się, pokonują swoje lęki, płaczą, mają nadzieję lub po prostu zachowują się głupio. Tak, obserwowanie głupich ludzi jest superfajne, bo dzięki temu widz czuje się taaki inteligentny.
I wiecie co? Wkurza mnie to. Wkurza mnie to przeciąganie werdyktów „kto odpada z programu”, ta muzyczka w tle, jak ze Szklanej Pułapki przed wybuchem bomby, te łzy niepewności i lęku u uczestników. Wkurza mnie to powtarzanie pytań, krytykowanie, to wyżywanie się na ludziach, żeby tylko wydusić z nich emocje, żeby puściły im nerwy, żeby rzucili czymś przed kamerą, żeby się popłakali, żeby kogoś obrazili, zwyzywali. Wkurza mnie to pokazywanie publicznie nagich ciał kobiet, które zgadzają się na to dlatego, że potem telewizja zapłaci za operację plastyczną w reklamującej się w ten sposób klinice medycyny estetycznej.
Nie widzimy tego, ale poza kamerami tych ludzi się psychicznie magluje, żeby się łamali i odkrywali swoje słabości. Wśród ekipy produkcyjnej jest człowiek, który zadaje pytania, głaszcze po główce, przekonuje, mówi, że będzie dobrze, sugeruje, że nie ma nic złego w pokazaniu się nago przed kamerą albo w opowiedzeniu szczerze o tym, że ma się sraczkę z nerwów albo że żona dziś nie chciała seksu uprawiać. Że to ludzkie, normalne, że tak powinno być. A potem inny człowiek wycina z długich wypowiedzi właśnie te mocne, emocjonalne momenty, do których uczestnika zmanipulowano w kameralnej (nomen omen) rozmowie. I to wszystko w zamian za koszt operacji plastycznej lub kilkaset złotych. W zamian za wątpliwy fejm, pięć minut sławy, obecność w telewizji. I jeszcze trzeba podpisać umowę, która kryje telewizję i daje jej wszelkie prawa do wizerunku uczestnika, która często zobowiązuje do pełnej poufności, którą przygotowywało wielu prawników, a którą uczestnik podpisuje bezmyślnie.
Przypomina mi to film „Czyż nie dobija się koni” albo bardziej popularne „Igrzyska śmierci”, gdzie współczesnymi gladiatorami wcale nie są już sportowcy, tylko zwykli ludzie eksploatowani przez telewizję. Często biedni, walczący o nagrody pieniężne, sprawiedliwość lub „pojawienie się w telewizji”, która dla wielu ludzi wciąż jest czymś elitarnym, mądrym i godnym zaufania. I pół biedy, gdy chodzi o to ostatnie. Pół biedy, gdy robi to osoba dorosła. Ale już cholera mnie bierze, jak te emocje wyciska się z dzieci. Jak np. w Małych Gigantach, albo nawet w takim pozornie słodkim fragmencie talk show (klik). Kliknijcie, zobaczcie i pomyślcie, jak byście się poczuli na miejscu tej dziewczynki. Jako dziecko czasem kochałam się w dorosłych znajomych mojej mamy, ale zapadłabym się pod ziemię, gdyby ktoś to powiedział na głos przy ludziach. A tu Ellen robi to publicznie.
Zdaję sobie sprawę, że taki jest szołbiznes. Że telewizja z czegoś musi opłacać te tabuny pracowników i że nie mielibyśmy czego oglądać w naszym ulubionym, piętnastominutowym paśmie reklamowym, gdyby w przerwach nie leciały Trudne Sprawy. Ale coraz rzadziej włączam już telewizor za dnia, bo ja naprawdę wolałabym obejrzeć Wielką Grę (#gimbynieznają) albo jakiś program przyrodniczy lub nawet taką całodzienną telewizję śniadaniową – niż te kretyńskie, ustawiane, programy z „prawdziwymi ludźmi”, których kamera rozkłada na czynniki pierwsze.
Bo przykro się to ogląda. Bo nie lubię patrzeć, jak ludzie się ośmieszają, jak się wstydzą, jak są upokarzani lub jak upokarzają innych, bo zostali na siebie napuszczeni. Nie sprawia mi przyjemności ani obserwowanie wymyślonych dramatów ze „Szpitala” ani tych prawdziwych z „Sekretów chirurgii”. A w programach, które mają wyłaniać talenty, wolałabym, żeby uczestnicy wygrywali tymi talentami a nie podłym charakterem.