Nemewashi – czyli japońska strategia podejmowania decyzji w biznesie, która świetnie sprawdza się w …wychowaniu dzieci.

Człowiek jest istotą społeczną i w związku z tym jedną z kluczowych umiejętności, jakich musi się nauczyć, jest podejmowanie decyzji w grupie. I niezależnie od tego, czy chodzi o decyzje państwowe, podejmowane przez całe społeczeństwo (referenda, wybory) lub przez wybrane grupy (sejm, ministerstwa), czy o decyzje firmowe, zawodowe, szkolne – czy o decyzje podejmowane we względnie małych grupach rodzinnych, osiedlowych lub przyjacielskich – musimy wybrać jedną z metod podejmowania tych decyzji. Tak naprawdę wystarczy, że jakiś problem dotyczy więcej niż jednej osoby, a już trzeba obrać jakąś strategię. I w zależności od tego, w jakiej kulturze jesteśmy wychowani, wybierzemy jedną z trzech opcji:

1. Demokracja

Czyli to większość decyduje, co robimy. Np. większość z mojej rodziny postanawia, że oglądamy dziś Pana Totiego, choć może ja bym miała ochotę obejrzeć jakiś film przyrodniczy.

2. Oligarchia

Jakaś mała grupa decyduje o tym, co robią wszyscy. To model funkcjonujący w bardzo wielu domach, gdzie rodzice decydują o tym, że oglądamy Klan, nawet jeśli mają dziewięcioro dzieci i te dzieci wolałyby oglądać Mądroboty.

3. Nemewashi

Pewnie słyszycie tę nazwę po raz pierwszy, bo jest to metoda popularna w Japonii i u nas słabo rozpowszechniona. Ale to na niej chciałabym się skupić, bo okazała się ona zbawieniem dla moich relacji z synem. :) W wielkim skrócie: Nemewashi to metoda podejmowania decyzji, w której już na etapie wymyślania jakiegoś posunięcia, konsultuje się ze wszystkimi ludźmi, których dana rzecz dotyczy. I wszyscy mogą podzielić się swoimi pomysłami, problemami i feedbackiem. Dopiero jak cała grupa dojdzie do wspólnego rozwiązania, to rozwiązanie jest implementowane.

Jak pewnie sami dobrze czujecie – w naszym modelu kulturowym dominuje strategia demokratyczna, choć w bardziej tradycyjnych grupach już częściej stosuje się oligarchię.

Czasem to, jaki model wybieramy, zależy od specyfiki grupy. Np. w firmie lub wśród przyjaciół działamy demokratycznie, ale już w domu oligarchicznie. Albo odwrotnie: pracujemy w skostniałej, mocno oligarchicznej firmie, ale w domu jesteśmy demokratami.

Nemewashi to strategia japońska, ale też stricte biznesowa. Nie sądzę, by w dość tradycyjnych japońskich domach dzieci były traktowane jako pełnoprawni członkowie grupy decyzyjnej.

To, czym różni się metoda Nemewashi od klasycznych modeli podejmowania decyzji, to:

  1. Branie pod uwagę każdego głosu każdej osoby, której dotyczy decyzja – niezależnie od statusu tej osoby.
  2. Wprowadzanie pomysłu w życie tylko jeśli wszyscy wyrażają aprobatę.
  3. Czasem cały proces trwa bardzo długo, bo trudno przecież tak wszystkich zadowolić.

Ale… za to jak już wszyscy będą zadowoleni, to sama implementacja przebiega szybko i sprawnie – bo… wszyscy są zadowoleni. :)

Wracając do naszego przykładu z wyborem programu telewizyjnego, nemewashi wyglądałoby tak:

Ja chcę oglądać program przyrodniczy, moi synowie chcą oglądać 44 koty, a Sebastian chce oglądać Peaky Blinders. Siadamy więc wszyscy przy stole i rozmawiamy. Każde z nas mówi, co by chciało obejrzeć i dlaczego. Szybko dochodzimy do wniosku, że Peaky Blinders odpada, bo dzieci nie mogłyby tego oglądać nawet gdyby chciały. Dzieciaki zdecydowanie nudziłyby się, słuchając Davida Attenborough, więc namawiają na 44 koty, ale my z kolei strasznie nodzimy się na kotach, więc Kocio wychodzi z propozycją, że może byśmy obejrzeli Pana Totiego. No nie chce mi się, ale to lepsze niż koty, no i jest tam Chechel, który jest całkiem spoko, więc w końcu decydujemy się na Pana Totiego. Ewentualnie dzielimy się tak, że dorośli oglądają jedno na komputerze, a dzieci co innego na telewizorze. Albo ja zabieram dzieciaki na plac zabaw, a Seba ogląda Peaky Blinders. Na cokolwiek się nie zdecydujemy, wszyscy są względnie zadowoleni z decyzji, bo każdy został wysłuchany, każdy mógł przekonywać, negocjować i pójśc na ustępstwa – lub zaproponować jakąś formę rekompensaty. Np. „obejrzę teraz film przyrodniczy, ale jutro będziecie mogli godzinę grać w Minecrafta”.

Z nemewashi w naszej kulturze jest ten problem, że nie jest to procedura, którą można poddać algorytmowi. Nie ma tam jasnych reguł, nieodwracalnych kroków i prostej linii do egzekucji pomysłu. Czyli dużą rolę odgrywają tu umiejętności miękkie, emocje, wymaga ona czasu i wzajemnego szacunku. A to z kolei kłóci się trochę ze starym modelem wychowawczym, w którym głowa rodziny lub rodzice są „ważniejsi” od dzieci, a dzieci głosu nie mają, muszą się dostosować i zaakceptowac swoją podrzędną wobec dorosłych pozycję w stadzie.

Opowiem Wam teraz, jak nemewashi stało się moim wybawieniem i rodzicielskim odkryciem podczas choroby mojego dziecka.

Kociopełek jest chłopcem, który ma wielki uraz do wszelkich procedur medycznych. Zwykłe badanie lekarskie jest dla niego wielkim stresem. Stetoskop przeraża. Badanie gardła jest koszmarem. Do tego Kocio ma dość wysublimowany gust i większości pokarmów nie jada. I teraz wyobraźcie sobie, że Kocio zachorował na anginę, a lekarka przepisała mu antybiotyk, który musiał przyjmować 2 razy dziennie przez 5 dni.

7 mililitrów antybiotyku o dość obrzydliwym smaku to było coś, na co absolutnie nie mógł się zgodzić. Miał odruch wymiotny na samą myśl o lekarstwie. Pamiętam moment, gdy siedziałam z odmierzoną dawką syropu na łóżku i zastanawiałam się nad opcjami, które nam, rodzicom, zostały na najbliższe 5 dni.
Zmuszać? Ale jak? Wypluje przecież.
Przekupstwo? Nie zadziałało. Nie było takiej zabawki ani aktywności, na którą Kocio przehandlowałby wypicie leku.
Władcze „musisz i koniec dyskusji” skutkowało jedynie krzykiem, płaczem i ucieczką.
Ze zgrozą myśleliśmy już nawet o tym, że zostanie nam tylko hospitalizacja i podawanie antybiotyku w zastrzyku. Ale to przecież bez sensu. Minęła godzina odkąd odmierzyłam dawkę leku, Sebastian tracił już cierpliwość, Kocio schował się pod łóżkiem. Północ. I to był moment, gdy postanowiłam, że jest tylko jedna metoda. Dziecko musi zrozumieć, że to jest dla niego najlepsze wyjście i muszę doprowadzić do tego, żeby z własnej woli wziął antybiotyk.
Odłożyłam strzykawkę, zamknęłam drzwi, zostaliśmy z Kociem sami.
– Boli cię gardło, prawda?
– Nie.
– Rozumiem, że tak teraz mówisz, bo się boisz wziąć lekarstwo.
– Tak.
– Bardzo nie chcesz go wziąć, tak?
– Tak.
– Powiedz mi, dlaczego.
– Bo nie chcę! Nie chcę! – słyszę, że w jego głosie znów narastają emocje i sprzeciw.
– No słyszę, słyszę, że bardzo nie chcesz. Może po prostu boisz się tego smaku? Myślisz, że będzie bardzo niesmaczne?
– Tak. I będzie mi się chciało wymiotować.
– No dobra. A może pogadamy o tym, co się stanie, jeśli postanowimy, że nie bierzesz lekarstwa?
Ożywił się i w końcu wyszedł spod łóżka. Przez kolejną godzinę mówiliśmy o wirusach, bakteriach, chorobach, lekach, powikłaniach, szpitalu, lekarzach, odporności, leukocytach, bólu, zdrowieniu, probiotykach, czasie i terminach przyjmowania leku. Kocio nie ma jeszcze 5 lat, więc wyobrażacie sobie, że nie była to prosta rozmowa. Oboje byliśmy już zmęczeni, senni, ale przeciez jego ból gardła nie wyparował, więc motywację do znalezienia rozwiązania problemu Kocio miał. Po kolejnej godzinie byliśmy już prawie u celu. Potem pół godziny próbowania na czubku języka, plucia i znowu tłumaczenia. W końcu wypił wszystko.

W trakcie tych 2 i pół godziny były momenty, gdy postanawialiśmy, że Kocio nie bierze leku. Ale chwilę później ból sprawiał, że wracaliśmy do rozmów.

Wiecie, co było kluczowe? To, że gdy siadłam z nim do tych rozmów, zrezygnowałam z podejmowania decyzji w pojedynkę. Po prostu założyłam, ze JEST MOŻLIWE, ŻE GO NIE PRZEKONAM I ŻE NIE WEŹMIE ANTYBIOTYKU. I że w związku z tym będzie ponosił konsekwencję w postaci zmagania się z bólem gardła, który był przecież trudny do zniesienia i nie pozwalał mu spać.

W rozmowie wielokrotnie zaznaczałam też, że jeśli zacznie brać antybiotyk, szybko poczuje ulgę, ale to nie będzie oznaczało, że będzie można przerwać przyjmowanie leku. Że antybiotyki to takie leki, które trzeba brać do końca, bo inaczej bakterie przetrwają i uodpornią się na niego. Tak, tłumaczyłam to wszystko czterolatkowi.

I opłaciło się.
Kocio wziął wszystkie 10 dawek leku. Oczywiście kilka razy próbował się z tego wywinąć, ale wtedy przypominałam mu nasze pierwotne ustalenia i jego obietnicę, że raz rozpoczęty antybiotyk trzeba brać do końca. To było bardzo ważne – że to on podjął tę decyzję pierwszej nocy. I dzięki temu wszystkie kolejne dyskusje trwały coraz krócej, a czasem w ogóle nie trzeba go było namawiać.

Zdaję sobie sprawę, że jeśli sami byliście wychowani w modelu oligarchicznym, trudno w ogóle wziąć pod uwagę taką zmianę strategii. Gdzieś tam z tyłu głowy czujemy, że to niewłaściwa droga. No bo jak. Mam z dzieckiem, kilkulatkiem, rozmawiać jak równy z równym? Mam go przekonać, żeby się ubrał, wziął lekarstwo, odłożył tablet, umył się? On tego nie zrozumie. A przecież NIE MOGĘ DOPUŚCIĆ do tego, żeby zmarzł, nie leczył się, nie nadużywał elektroniki, śmierdział.

A jednak uznałam w pewnym momencie, że spróbuję.

I warto było to zrobić.

Ta mała zmiana w moim podejściu oczywiście kosztuje mnie sporo czasu na etapie tłumaczenia i rozmowy – ale potem daje wspaniałe plony w postaci szybkiej egzekucji postanowień.

Dam Wam inny przykład:
Kocio uwielbia oglądać bajki na Netflixie. Czasem ogląda je wieczorem, a potem ma problemy z zaśnięciem. Zaczęłam z nim dużo rozmawiać o tych bajkach i tłumaczyć to, czego nauczyłam się od Magdy Komsty (polecam Wam jej wszystkie publikacje o jakości snu!). Nie założyłam, że „nie zrozumie tego”, tylko wręcz przeciwnie, że TRZEBA POKAZAĆ MU POWODY, dla których oglądanie bajek przed snem jest złym pomysłem. Ale żeby mógł je zrozumieć, musiał też na własnej skórze przekonać się, jak to działa. Czyli musiało się zdarzyć kilka wieczorów z bajkami, po których trudno mu było zasnąć – a potem był rano niewyspany, gdy wstawaliśmy do przedszkola. Mówiłam mu wtedy, że jest niewyspany, bo późno poszedł spać. A poszedł późno spać, bo przed snem oglądał bajkę na ekranie telewizora i kolor światła tego telewizora oszukał jego mózg, że jest dzień, podczas gdy tak naprawdę byłby już senny i poszedłby spać o normalnej porze.

I wiecie co? Skumał to.

Teraz wystarczy, że powiem:
– Kocio, chyba już czas, żebyś wyłączył już bajkę. Niedługo idziemy spać.
– Ale ja chce jeszcze oglądać.
– Rozumiem, ale jeśli postanowisz, że będziesz jeszcze oglądał, to potem nie będzie ci się chciało zasnąć i będziesz krążył po sypialni jak zombie.
I Kocio wyłącza bajkę.
Tak po prostu.

Polecam Wam tę metodę.
Dajcie jej trochę czasu.
Np. ustalcie sobie, że przez 2 tygodnie stosujecie z dzieckiem Nemewashi. Jeśli nie będzie działało, będziecie przecież mogli wrócić do starych nawyków. Ale myślę, że się nie rozczarujecie.