Nie mów do dziecka jak do dziecka

Dla dzieci trzeba pisać jak dla dorosłych, tylko lepiej – powiedział Maksym Gorki, a ja bym powiedziała „mądrzej”, bo zarówno „pisarze dziecięcy” jak i rodzice wpadają często w pułapkę ogłupiania dziecka infantylnym językiem, moralizowaniem i podejmowaniem się tematów banalnych, wierząc, że tylko taki przekaz dotrze do malucha w stu procentach. Poniekąd mają rację, ale sęk w tym, że nie taka jest rola książki, żeby dotrzeć do odbiorcy w stu procentach. Nie chodzi o to, żeby dziecko zrozumiało wszystko, bo to uniemożliwia rozwój. A rolą literatury jest właśnie rozwijanie wyobraźni, prowokowanie do myślenia, nauka języka i dostarczanie doświadczeń, których się jeszcze nie ma w rzeczywistości. Dlatego myślę, że ogromnym błędem jest serwowanie dziecku teletubisiów, historyjek o księżniczkach i ogólnie przemawianie do niego rachitycznym językiem dorosłego bobasa.

O jaka lala idzie! Popatrz, jaka lala! Bubala! Tak? – powiedziała jakaś kobieta do swojej córki na spacerze, gdy przechodziłam obok. Ja. Lala. Czy naprawdę wielkim błędem byłoby nazwanie mnie kobietą lub panią? I co to jest „bubala”? Ja rozumiem, że czasem można tak się pobawić artykulacją lub rozbawić dziecko, gdy płacze, ale zatrważająco często spotykam rodziców, którzy w kontaktach ze swoim dzieckiem zapominają, że jest coś takiego jak język polski ze swoimi pięknymi zdaniami złożonymi, które mają jakieś znaczenie, są logiczne i niekoniecznie zawierają same zdrobnienia. Mówią tak, jakby cofnęli się w rozwoju do poziomu dziecka albo i jeszcze dalej. Bezustannie.

Miałam szczęście, wychowując się z matką polonistką, która nie infantylizowała przy mnie swojego języka. Wręcz przeciwnie. Starała się mówić piękną, wyraźną polszczyzną, żebym od początku nabrała dobrych nawyków. W rezultacie w dzieciństwie posługiwałam się naprawdę pięknym językiem, wcześnie budowałam zdania złożone i miałam bogate słownictwo. Potem niestety to się wyrównało w szkole z innymi dziećmi, ale taka już rola naszego systemu edukacji.

Nie znałam też zbyt wielu „bajek” jako dziecko. Historię śpiącej królewny, kopciuszka i czerwonego kapturka słyszałam może raz lub dwa, ale szybko mnie znudziły, bo mama do snu opowiadała mi …bajkę o wojnie trojańskiej, która była o niebo fajniejsza. Znałam więc na pamięć wiele mitów greckich już w pierwszej klasie podstawówki. Wojna trojańska i powrót Odysa na Itakę to były moje ulubione historie, o które prosiłam ją najczęściej  A mity nie moralizują. W ogóle uważam wszelkie moralizowanie za bardzo niebezpieczne narzędzie, zwłaszcza dla dziecka, bo pisanie historii z morałem jest taką argumentacją wsteczną: stawiamy jakąś tezę, której podporządkowujemy wszystkie wątki. Po co. Skoro sami nie lubimy moralizujących filmów i książek, czemu serwujemy je naszym dzieciom? Niech same wyciągają wnioski, niech same interpretują fabułę. Naprawdę nie wszystko musi uczyć dobra i moralności.

Niekryty krytyk  pięknie zrecenzował odcinek jakiegoś debilnego programu dla dzieci, który bardziej przypomina narkotyczną wizję wypalonego hipstera niż produkcję telewizyjną dla najmłodszych i doprawdy nie wiem, jakim cudem to zostało dopuszczone do emisji. To znaczy wiem. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to pewnie chodzi o pieniądze. Taki program „Boohbah” jest bowiem odpowiednikiem McDonalda. Tanie w produkcji, szybkie żarcie, za którego smakiem przepadają dzieci, ale które ma niewiele wspólnego ze zdrowym odżywianiem. Bo nie wątpię, że dzieci mogą lubić takie programy (znajomi rodzice sami byli zaskoczeni, jak jeden zapętlony odcinek Teletubisiów może zdjąć im z głów płaczącego bahora na godzinę), ale karmienie tym dzieci nie jest dla nich w żaden sposób rozwojowe. Nie pada tam właściwie żadne zdanie, obraz bazuje na jakichś beznadziejnych, tanich animacjach kolorystycznych a elektroniczna „muzyka” reprezentuje poziom pana Czesia z Pcimia, który właśnie kupił sobie keyborda i próbuje coś pykać.

Dlaczego, na Bug, dlaczego nie można puścić dzieciom dobrej muzyki klasycznej? Dlaczego nie pokazywać im prawdziwych obrazów z naszej pięknej planety Ziemia i dlaczego nie opowiadać historii bogatym, złożonym językiem literackim. Przecież mamy tego trochę w naszej – i nie tylko naszej kulturze. Po co uczyć dziecko, jak wygląda pluszowy stworek z dupy, który mówi „pry” i rusza nóżką do keyborda, skoro można pokazać mu kobietę tańczącą flamenco w Andaluzji? Albo Indianę Jonesa. Albo Jurassic Park. Albo Powrót do przyszłości. Nie zrozumie wszystkiego? Znudzi się? I dobrze. Wtedy wyciągnie z szuflady klocki duplo lub lego i zrobi coś innego niż siedzenie przed telewizorem. Bo tak jak za nienormalne i niezdrowe uważam zestawy fastfoodowe, które nie psują się przez pół roku – tak samo coś też jest nie tak z dwuletnim dzieckiem, które przez dwie godziny siedzi wgapione w telewizor.